Hotel Hai Yan położny jest w dzielnicy japońskiej (Hongkou), wśród starych, zrujnowanych budynków, które pewnie niedługo zostaną wyburzone, żeby zrobić miejsce nowoczesnym wieżowcom. Ale miał dwie zalety - był bardzo blisko centrum i oferował smaczne i różnorodne śniadania. Było to istotne, również dlatego, że mieliśmy tu spędzić dwa dni. Na śniadanie były dwa nietypowe dania: konserwowane jedwabniki i „stuletnie jaja”. Po tym jak dzień wcześniej zaprzyjaźniłem się z jedwabnikami, głaszcząc jednego, zajadającego liść morwy, nie miałem ochoty na konsumpcję. Ale stuletnie jajo, które początkowo wziąłem tylko po to, żeby mu zrobić zdjęcie, ostatecznie zjadłem. Nazwa wynika z faktu, że ich koneserzy, podobnie jak koneserzy win, przechowują je nieraz po kilka, kilkanaście, a nawet więcej lat, uznając, że im starsze, tym są bardziej smaczne. Te spożywane na co dzień w Chinach, mają zaledwie 100 dni. Proces ich przygotowania rozpoczyna się od umieszczenia jajek w blaszanym naczyniu wypełnionym roztworem przygotowanym z gliny, niegaszonego wapna, soli, herbaty, łusek ryżowych i wody. Pojemnik z jajami jest szczelnie zamykany i odstawiany na okres około stu dni. W tym czasie dochodzi w nim do procesu gaszenia wapna, podczas którego jajka nagrzewają się, a następnie powoli stygną. Twarda, hermetyczna skorupa, która oblepia jajko, zabezpiecza je przed zepsuciem. Jajo nie robi się „zbukiem” - w wyniku zachodzących reakcji chemicznych konserwuje się, a nie gnije. Po całym procesie białko robi się brązowe lub czarne i nabiera galaretowatej konsystencji (staje się częściowo przezroczyste). Żółtko natomiast uzyskuje brązowo-zielony kolor. Tak przygotowane jajka podaje się jako zimną zakąskę z sosem sojowym, octem winnym lub imbirem (ja o tych dodatkach nie wiedziałem). A jak smakuje? Białko - podobnie jak normalne białko, ugotowane na twardo. Żółtko też smakiem bardzo przypomina ugotowane na twardo jajo, ale takie już lekko starawe, i jakby dodano doń skórki sera pleśniowego. Zapach? Tu troszkę gorzej niż ze smakiem - wyraźnie czuło się siarkowodór i chyba amoniak, czyli jak typowe „zbuki”. Bez problemu zjadłem, ale żeby to był jakiś przysmak - nie powiem. A może wystarczy przywyknąć? Ogólnie: wyglądają i pachną gorzej niż smakują. Chińczycy stosują je także jako lekarstwo - podobno dobrze wpływają na pracę wątroby, oczu, regulują ciśnienie, a nawet służą jako afrodyzjak.
Kolej magnetyczna - Maglev
Tego dnia zwiedzanie zaczniemy technologicznie - od przejażdżki najszybszym pociągiem w Chinach. Ale zanim dotarliśmy do stacji w dzielnicy Pudong, podziwialiśmy po drodze jak szanghajczycy radzą sobie z rosnącą liczbą aut i korkami. Ze względu na gęstą zabudowę, nie mogą tak jak np. w Pekinie poszerzać arterii. Rozbudowują je więc w pionie. Kiedy nawet szeroka arteria z 3 czy 4 pasami w każdą stronę zaczyna być niewystarczająca, na wysokich filarach dobudowuje się górne jezdnie, często o takiej samej liczbie pasów (tzw. wyniesiona ulica). Takie estakady ciągną się przez centrum całymi kilometrami. Z reguły z górnego „szybszego” poziomu mogą korzystać auta z rejestracją lokalną - obce zapłacą mandat (z powodu takich udogodnień sznghajskie rejestracje są bardzo drogie - nawet 1/4 ceny auta). Skrzyżowania takich arterii mają nawet 5 poziomów - z najwyższego rosnące w dole drzewa wydają się małe. Na lewym zdjęciu widać, że czubki najwyższych budynków (na horyzoncie) są dziś w chmurach - niewiele byśmy zobaczyli z Wieży Szanghajskiej. (Dla przypomnienia - pierwszy z lewej - Jin Mao ma 421 m, Otwieracz do Butelek - 492 m, a Shanghai Tower - 632 m.)
Transrapid Szanghaj to pierwsza komercyjna linia kolei magnetycznej na świecie, wybudowana w latach 2001-2003. Wyprodukowany w Niemczech pociąg jeździ pomiędzy dwiema stacjami - z centrum dzielnicy Pudong na oddalone o 30km międzynarodowe lotnisko Szanghaj-Pudong. Dzięki polu magnetycznemu pociąg nie ma kontaktu z powierzchnią toru - praktycznie cały czas unosi się nad nim (ok. 10 cm). Wyeliminowano w ten sposób tarcie kół, a przede wszystkim wibracje, przez co pojazdy mogą rozwijać duże prędkości. Kilka lat temu Japończycy w swojej wersji pokonali barierę 600 km/h i tyle też chcą osiągnąć Chińczycy w nowym, planowanym na razie, pociągu magnetycznym na trasie Szanghaj – Pekin (tym razem ma to być w pełni chińska produkcja). Ale na razie jeździ się z mniejszymi, choć i tak zawrotnymi prędkościami - poza godzinami szczytu maksymalnie 431 km/h, a średnio na całym odcinku to 250 km/h. W godzinach szczytu jeżdżą 350 km/h - tylko trochę szybciej niż „zwykłe” chińskie koleje dużych prędkości. (Podczas testów osiągnięto 501 km/h.)
Peron oddzielony jest od toru przezroczystymi barierkami, z przerwami tam gdzie po zatrzymaniu składu znajdą się drzwi pociągu. Po kilkunastu minutach, prawie bezszelestnie, wjechał pociąg. Wysiadający opuścili go z drugiej strony, a gdy skład był już pusty mogliśmy zająć miejsca (mieliśmy przydzielony zakres siedzeń, ale wiele pozostało pustych). Pociąg ruszył płynnie i w ciągu 2-3 minut rozpędził się do maksymalnej prędkości, z którą jechaliśmy około minuty. Wagon chwiał się na boki - czułem się jak podczas jazdy nowym tramwajem PESY, tylko krajobrazy za oknem, zwłaszcza te bliskie, uciekały w mgnieniu oka. Ciekawie było na zakręcie, kiedy cały pociąg przechylił się o kilka stopni - czuło sie to wyraźnie, jak w samolocie podczas skrętu. W połowie drogi minęliśmy się ze składem jadącym z naprzeciwka - trwało to około sekundy - wagon lekko się zachwiał, a za oknem krótko zahałasowało. Po chwili zaczęliśmy zwalniać, by ok. 7,5 minutach od ruszenia i przejechaniu 30 km, zatrzymać się płynnie na stacji przy lotnisku. Po 15-minutowej przerwie (bez wysiadania) wracaliśmy z powrotem. Zastanawialiśmy się czy warto wydać $20 (75zł) za jazdę z prędkością o 125km/h wyższą niż jechaliśmy 2 dni wcześniej. Szczególnie, że w niektórych opiniach do wycieczki, pisano - że nie. Zdecydowanie warto! To kolosalna różnica, która widoczna była zwłaszcza kiedy pociąg zwalniał - przy 300 km/h wydawało nam się już, że jedzie powoli, a przy 200 km/h - że się wlecze :). Zobacz FILM
Podziemny rynek podróbek
Chiny słyną z produkcji podróbek towarów znanych zachodnich marek. Jeszcze 10 lat temu większość tej produkcji nabywali Chińczycy. Istniały liczne oficjalne bazary i sklepy, gdzie można je było kupić. Jednak po intensywnej kampanii władz, uświadamiającej, że kupowanie podróbek jest złe, a także po tym, jak zaczęła powstawać klasa średnia, którą stać na kupowanie oryginałów, popyt wewnętrzny bardzo spadł. Oczywiście nie do zera, bo nadal są ludzie, których nie stać na oryginały (albo stać, ale wolą zaoszczędzić). Wielu jednak, aspirujących do kasy średniej, mimo wielkich wyrzeczeń, również porzuciło podróbki. Sklepy z takimi towarami zeszły do podziemia. Dosłownie. Główną ich klientelą są teraz zagraniczni turyści. Zajechaliśmy do jednego z największych takich centrów handlowych w Szanghaju - mieszczącym się pod ziemią, przy stacji metra. Władze o nim wiedzą, ale przymykają oczy.
Wielka przestrzeń podzielona jest siatką prostopadłych alejek oznaczonych numerami i literami, ale i tak ławo się tam pogubić. Monitoringu tu nie ma - można spokojnie sprzedawać i kupować. Ale jaki towary? Takie jak na warszawskim Stadionie 10-lecia, 30-40 lat temu - i te legalne, i te pół legalne oraz te całkowicie zabronione. Chińskie podróbki zachodnich marek dzielą się na trzy kategorie: najtańsze, na pierwszy rzut oka wyglądające jak oryginały, ale niskiej jakości. Większość jedna stanowią pośrednie, prawie nie do odróżnienia od oryginałów, o podobnej do nich trwałości i jakości wykonania, ale nadal o wiele tańsze. I na koniec te „trefne” - często są to oryginalne towary, które jakoś opuściły fabrykę, albo zostały w niej wyprodukowane na tej samej linii produkcyjnej co oryginały (produkowane na zlecenie zachodnich koncernów), tylko w innym czasie. W tym centrum można było kupić wszystkie rodzaje, przy czym te ostatnie nie były wystawione - tajemnicze osoby pokazywały ukradkiem mini-foldery z takimi towarami (zegraki, sprzęt elektroniczny, biżuteria, ciuchy), zachęcając do pójścia za nimi w ustronne miejsca. My nie byliśmy zainteresowani takimi towarami, ale niektórzy z naszej wycieczki tak. Pilotka opowiadała, że kiedyś był na wyciecze zegarmistrz, który z góry nastawiony był na takie zakupy. W ustronnym miejscu pozwolono mu na rozebranie interesujących go zegarków. Podobno kupił kilka, płacąc za nie drogo, ale i tak mniej niż kosztowałyby oryginały nabyte legalnie.
2 godziny w tym „podziemiu”, to było dla nas za nadto - zrobiliśmy swoje zakupy w pół godziny, a resztę czasu spędziliśmy w kawiarni, wydając ostatnie yuany, oraz na powierzchni. Wyjście z podziemia było przy futurystycznym Muzeum Nauki i Techniki. Wokół było trochę interesujących miejsc, dużo zieleni - z pewnością przyjemniej niż na dole. Ciekawe było to, że podziemne centrum handlowe znajduje się w samym centrum najnowocześniejszejszej dzienicy miasta (Pudong). Mimo wszystko nie za bardzo podobało nam się, że na takie zakupy było w programie wycieczki tak dużo czasu - dla nas w większości zmarnowanego bezczynnie. W drodze do kolejnego obiektu - tym razem świątyni, zajechaliśmy na lunch. W programie wycieczki go nie było (miał być we własnym zakresie), jednak mieliśmy go zamiast kolacji poprzedniego dnia. Obiad był dość dobry, a ja wreszcie opanowałem posługiwanie się pałeczkami - najwyższy czas, bo to był już przedostatni dzień naszego pobytu w Chinach. Szybko zleciał ten czas 🙂
Świątynia Nefrytowego Buddy
W północnej części miasta, w otoczeniu wysokich, 20- i 30-piętrowych bloków mieszkalnych, jest niewielka enklawa spokoju. To świątynia buddyjska, jedna z niewielu w mieście, będąca ważnym ośrodkiem kultu religijnego (mieszka tu 70 mnichów). Została wzniesiona stosunkowo niedawno - w 1882 roku, jako miejsce przechowywania dwóch figur Buddy, przywiezionych z Birmy. Świątynia została zniszczona podczas rewolucji Xinhai, jednak figury Buddów szczęśliwie przetrwały. Budynki odbudowano w czasach Republiki Chińskiej (w latach 1918-1928). Podczas rewolucji kulturalnej Mao świątynię zamknięto, uniknęła jednak zniszczenia, jak wiele innych świątyń w tym czasie, za sprawą sprytnej sztuczki mnichów. Na jej drzwiach wywiesili oni bowiem portrety Mao Zedonga, więc komunistyczni bojówkarze ją omijali. Ponownie otwarta została w 1980 roku, a w 1988 wyznawcy Buddy z Singapuru podarowali 4-metrową replikę jednego z dwóch cennych posągów - leżącego Buddy. Nie jest to wierna kopia - po prostu przedstawia Buddę w podobnej pozycji. Ze względu jednak na rozmiar, bardziej przykuwa wzrok od ledwie metrowej długości, cennego oryginału. Drugi, cenniejszy i moim zdaniem ładniejszy posąg, przedstawia Buddę w pozycji siedzącej (190cm wysokości). Oba wykonane są z białego nefrytu i dodatkowo ozdobione szlachetnymi kamieniami (m.in. szmaragdami).
Z nefrytem w ogóle jest ciekawa sprawa. To od wieków bardzo popularny w Chinach kamień półszlachetny. Występuje na całym świecie, również w Polsce (Sudety), ale to jednak Chińczycy, w czasach dynastii Shang (1600-1046r. p.n.e.), opanowali metody jego obróbki (szlifowania). Wykonane z nefrytu przedmioty używane były przede wszystkim na dworze cesarskim (m.in. w trakcie ważnych ceremonii religijnych) oraz jako talizmany. W pewnym okresie istniał nawet specjalny Urząd Nefrytowy, do którego obowiązków należało zbieranie najlepszych okazów i wyrobów z tego kamienia oraz wyszukiwanie i zatrudnianie na dworze cesarskim najzdolniejszych rzeźbiarzy i jubilerów. A talizmany czy amulety nefrytowe popularne są w Chinach do dzisiaj. Jednak najciekawsze moim zdaniem jest to, że dopiero niedawno - w 1863 roku - udowodniono, na drodze analizy chemicznej, że są dwa minerały, wizualnie bardzo do siebie podobne i bez chemicznych odczynników praktycznie nie do odróżnienia, nawet przez jubilerów. Jednym z nich jest częściej występujący nefryt, oraz 10 razy rzadszy - jadeit. W wielu językach, również w chińskim, oba minerały określa się taką samą nazwą - jadeit (ang. jade). W języku polskim też oba mogą być określane jednym terminem - żad, ale potocznie przeważnie używamy określenia nefryt, mając na myśli również jadeit. Jadeit jest cenniejszy - ze względu na rzadsze występowanie i większą twardość (więc i trwałość), choć chemicznie jest mniej szlachetny (po stopieniu rozpuszcza się w kwasie, a nefryt nie). Największym producentem żadów jest Birma, stąd też Chińczycy od wieków zaopatrują się w mocno przeświecający jadeit cesarski, gdyż występujące w Chinach odmiany są nieprzeświecające, przeważnie zielone.
Świątynię Nefrytowego Buddy zbudowano w stylu nawiązującym do architektury okresu Song. Składa się na nią kilka symetrycznie ustawionych budynków o żółtych ścianach zewnętrznych i drewnianych dachach (część budynków ma również ściany z drewna, w naturalnym kolorze). Dachy pokryte są charakterystyczną szarą, glinianą dachówką - turyści mogą nabyć i ofiarować w świątyni dachówki wykonane ze złota (a może pozłacane?) - czyli takie nasze „cegiełki”. Najważniejsze budynki to Pawilon Leżącego Buddy oraz Wieża Nefrytowego Buddy. W tym drugim, oprócz posągu siedzącego Buddy, przechowywanych jest 7000 zwojów z sutrami. W pozostałych budynkach zgromadzone są różne obrazy i rzeźby o tematyce buddyjskiej. Na dziedzińcu świątyni są stosy ofiarne, w postaci metalowych, zadaszonych beczek, z żarem na dnie. Rodziny zmarłych palą w nich atrapy prawdziwych banknotów, srebrnych i złotych monet, sztabek czy innych cennych przedmiotów (samochody, tablety, zegarki). Palone docierają do świata zmarłych, a tam się materializują i służą zmarłym w ich życiu po śmierci. To bardzo stary zwyczaj, a na jego potrzeby istnieje cały przemysł papierniczy wytwarzajacy takie atrapy. Akurat kiedy przechodziliśmy jednym z dziedzińców, kilkuosobowa rodzina paliła takie przedmioty, a w sali obok kilkunastu mnichów odprawiało modły przy zdjęciu zmarłego. Teren świątyni, różne korytarzyki i zakamarki, emanował spokojem, ciszą. Jedynym, co psuło trochę atmosferę tego miejsca, były widoczne ponad dachami świątyni wysokie, betonowe bloki mieszkalne. Zdawało się, że napierają na tę oazę spokoju i próbują ją zgnieść pomiędzy sobą. Ale to Szanghaj - tu wszędzie jest ciasno.
Chińska dzielnica - Stare Miasto (Nanshi)
Przejechaliśmy do dzielnicy Puxi, leżącej kilka kilometrów na południe od promenady Bund (będzie o niej za chwilę). Tutaj, w najstarszej części miasta, mieści się centrum handlowe, w starym, chińskim stylu. Na niecałych 4km2 stare domy i wąskie uliczki, pełne straganów i sklepików (ok. 200) z tradycyjnymi produktami, tworzą unikalną atmosferę. Jest tu też wiele tradycyjnych restauracji i herbaciarni - nie zaglądaliśmy do nich, ale sądząc po miejscu i klienteli - dość drogich. W centrum jest prostokątny staw, pośrodku którego, na betonowych lub kamiennych filarach, stoi duży budynek, zajmowany przez elegancką Herbaciarnię Huxinting. Stoi w tym miejscu od ponad 400 lat ale herbaciarnią został dopiero w 1855 roku. Prowadzi doń (z dwóch stron) kamienny mostek - ale nie prosty, tylko zygzakowaty. Już wcześniej kilkakrotnie spotkaliśmy się z takim kształtem. Według chińskich geomantów taka konstrukcja jest nie do przejścia dla duchów, również tych „złych”, więc dom na wodzie powinien być od nich wolny. Herbaciarnia jak zwykle pełna była gości. Staw zapewniał trochę wolnej przestrzeni pomiędzy domami - z większej perspektywy można było się przyjrzeć ich drewnianym, złoconym elewacjom, białym ścianom i pokrytym szarą, ceramiczną dachówką dachom. Tradycyjnie każdy narożnik takiego dachu zadarty jest do góry - „po chińsku”. Budynki są bardzo ładnie odnowione i utrzymane w dobrym stanie - wyglądają jak plan filmu historycznego. Wędrując tam, mogliśmy poczuć się, tak jakbyśmy na chwilę przenieśli się w czasie do dawnych Cesarskich Chin - za panowania dynastii Ming lub Qing. Ale kiedy spojrzało się ponad dachami, w oddali widać było drapacze chmur, łącznie z Shanghai Tower, których najwyższe piętra kryły się w chmurach. Nie pozwalało to zapomnieć, że Szanghaj to generalnie nowe miasto.
Najpopularniejszym miejscem centrum handlowego jest dawna ulica kupiecka (Miaoqian Dajie) zwana obecnie Shanghai Lao Jie. A dla prawdziwych amatorów zakupów największą atrakcją jest Cang Bao Loust - pięciopiętrowy dom towarowy oferujący niesłychany wybór towarów. Do centrum handlowego przylega zabytkowy Ogród Yuyuan. Utworzył go w XVI w. gubernator Syczuanu, jako miejsce wypoczynku dla swojego starego ojca. U schyłku panowania dynastii Ming ogród popadł w ruinę, odnowiono go w latach 1760–1780. W połowie XIX wieku, podczas wojen opiumowych i powstania tajpingów, został on poważnie zniszczony. Dopiero po utworzeniu Chińskiej Republiki Ludowej przeprowadzono w latach '50 i '60 jego gruntowną restaurację. Wtedy też został wpisany na listę zabytków i otwarty jako publiczny park. Ponieważ mieliśmy sporo czasu wolnego, zamierzaliśmy go zwiedzić, ale niestety był już zamknięty (do 16:00). Kiedy zaczęło się trochę ściemniać, za sprawą oświetlenia, Stare Miasto uległo przemianie. Świeciły nie tylko latarnie czy okna budynków - ale całe elewacje i krawędzie dachów. Szkoda, że nie mogliśmy tu zostać, aż się zupełnie ściemni... Wracając do parkingu drogą na skróty, mogliśmy przypatrzeć się też nieodrestaurowanym, naturalnie zachowanym domom. To powstałe w połowie XIXw. Shikumeny - dwu- lub trzykondygnacyjne ceglane budynki, z ciasnymi dziedzińcami, otoczonymi murem. Przed II Wojną Światową 80% mieszkańców Szanghaju żyło w tego typu domostwach, stanowiących mieszaninę stylów chińskich i zachodnich. Rozwieszone na dziedzińcach i w oknach pranie pokazuje, że nadal mieszka się tutaj, a nie tylko w nowych blokach.
Nocny rejs po Huangpu
Poprzednieg dnia z tarasu widokowego Shanghai Tower widzieliśmy, że miasto podzielone jest na dwie części szeroką rzeką. To Huangpu Jiang, długi na ponad 100km dopływ Jangcy, która przy Szanghaju wpada do Morza Wschodniochińskiego (Pacyfik). Brzegi rzeki Huangpu spięte są licznymi mostami i tunelami. Sąsiedztwo olbrzymiego portu morskiego przy ujściu Jangcy do morza sprawia, że rzeka jest pełna statków i barek towarowych. Mosty nad nią muszą być więc stosunkowo wysokie, a nie zawsze jest miejsce na długi podjazd. Jeden z mostów ma więc ciekawy dojazd w kształcie ślimaka - podobny jak na węźle autostradowym, ale o wiele większy i wyższy. Huangpu Jiang dostarcza wody pitnej dla większej części miasta, ale jest też głównym miejscem zrzutu miejskich ścieków (w 95% nieoczyszczonych!). Dlatego w obrębie miasta rzeka jest całkowicie zatruta 🙁 Na szczęście po zmroku, kiedy przyjechaliśmy na przystań, nie było tego widać. Ale poprzedniego dnia z tarasu widokowego Shanghai Tower, widać to było aż za dobrze - wody rzeki miały kolor bawarki. Nazwa Huangpu Jiang, co dosłownie znaczy: „Rzeka Żółtego Brzegu” - może trafniejsza byłaby: „Rzeka Kremowej Wody”?
Dość duża przystań, ma spory potencjał na organizację rejsów rzeką. Jednak przy pogodzie jaką mieliśmy tego dnia, tłumów nie było - miał wypłynąć tylko jeden z kilku stojących przy nabrzeżu statków. Cóż - Szanghaj jest trochę jak Anglia - często tu bywa pochmurno i pada. Tego dnia na szczęście nie padało, ale podstawa chmur była mniej więcej na 2/3 wysokości wieży telewizyjnej czyli ok. 300m. A dodatkowo z każdą minutą chmury były coraz niżej - nie była to najlepsza pogoda na taki rejs, ale dobrze chociaż, że udało nam się wjechać na wieżę poprzedniego dnia, kiedy jeszcze była dość dobra widoczność.
Płynęliśmy z prądem, w kierunku słynnego zakrętu Huangpu, tam gdzie na jednym brzegu stoją eleganckie, klasyczne, 100-letnie budowle wzorowane na wiktoriańskiej Angli, a na drugim zaledwie dwudziestoparoletnie wieżowce nowoczesnej dzielnicy Pudong. Być może uważny czytelnik pamięta, że odjeżdżaliśmy do Suzhou z dworca Zhengzhoudong, czyli Zhengzhou Wschodni, bo słowo dong oznacza właśnie wschód (bei - to północ, nan - południe, a xi - to zachód). Słowo Pudong [pudong] oznacza więc: na wschód (dong) od rzeki Huangpu (pu). 100 lat temu była w tym miejscu skromna wioska rybacka. Nawet 40 lat temu nie było tu jeszcze prawie niczego, a obecnie mamy największe skupisko drapaczy chmur - nie tylko w Sznaghaju, ale i w całych Chinach (może jedynie w Hongkongu jest więcej). Po zmroku wszystkie są bajecznie oświetlone, mienią się różnymi kolorami, choć dominuje śnieżna biel i niebieski (typowe dla LED-ów). Niektóre wieżowce dynamicznie zmieniają oświetlenie, tworząc animowane napisy czy reklamy. Szkoda tylko, że nie widzieliśmy tych najwyższych - półkilometrowej wysokości - skrywały się w chmurach.
Po przeciwnej stronie, na prawym, zachodnim brzegu rzeki w dzielnicy Puxi [pusi] (czyli: na zachód od rzeki Pu) leży Bund [band] - długa na prawie 1,5 km nadbrzeżna promenada, wzdłuż której stoją majestatyczne, „zaledwie” kilkupiętrowe budynki, przypominające pałace. Wszystkie są oświetlone na żółto, tak jakby starymi lampami z tradycyjnymi żarówkami. Dopiero gdzieś daleko, ponad ich dachami, widać było nowocześnie oświetlone dalsze dzielnice Szanghaju. To prawdziwe zderzenie kompletnie różnych styli, różnych epok, dodatkowo podkreślone odpowiednim oświetleniem. Bardzo podobnie w wielu innych miejscach w Chinach zderza się stare z nowym, choć nie wszędzie jest to tak widoczne jak w przypadku Pudong i Bund-u. W połowie XIX wieku był to bagienny, porośnięty trzcinami teren (bund [band] jest anglo-indyjskim terminem oznaczającym nabrzeże). Po I wojnie opiumowej (1846) i otwarciu portu w Szanghaju dla cudzoziemców, na obszarze Bundu powstała osada brytyjska. Osuszono wówczas bagna, wytyczono drogę i umocniono nabrzeże; zaczęły pojawiać się budynki. 50 lat później, na przełomie XIX i XX wieku Bund pełnił już rolę głównego centrum finansowego Azji Wschodniej. (Bund zwiedzimy jutro.)
Nocą i w taką pogodę nie łatwo zrobić dobre zdjęcia z poruszającego się statku, ale może te kilka tu zamieszczonych, oraz załączone niżej filmiki, przekażą klimat nocnego Szanghaju. Na każdym zdjęciu widać ciemne, nieoświetlone sylwetki barek - płynęły dosłownie jedna za drugą, w kierunku szanghajskiego portu (i z powrotem) - trzeciego pod względem wielkości na świecie. Na tym FILMIE widać biegnący w stronę nieba napis - to Shanghai Tower, niestety prawie niewidoczna. A na tym FILMIE - jedne z wielu animowanych reklam na wieżowcach.