O ile brak powszechnego systemu emerytalnego jest sporym problemem, to i tak nie tak wielkim jak brak powszechnej opieki zdrowotnej. Opieka zdrowotna w Chinach jest obecnie płatna i to zarówno prywatna, jak i państwowa (trochę tańsza). Szacuje się, że 40% mieszkańców miast i 70% mieszkańców wsi nie stać na leczenie. To właśnie ten problem może w przyszłości spowodować masowe bunty społeczeństwa i destabilizację państwa. Zwłaszcza, że starsi pamiętają jeszcze czasy Mao, kiedy to prawie wszyscy obywatele (jedyny raz w historii Chin) mieli dostęp do bezpłatnej opieki zdrowotnej. Opieki medycznej nie finansowało wówczas państwo, jak w krajach bloku radzieckiego, lecz komuny rolne i państwowe fabryki. W Chinach nigdy nie stworzono powszechnego systemu ubezpieczeń zdrowotnych. Trwało to jednak tylko 25 lat. Gdy pod koniec lat '70 komuny rolne rozpadły się, załamał się wraz z nimi system darmowego lecznictwa na wsi.
Teoretycznie ubezpieczenie zdrowotne zapewniają zakłady pracy, ale w związku ze wzrostem kosztów leczenia i ograniczonym współfinansowaniem państwa w ostatnich latach, pokrywają one jedynie niewielką (coraz mniejszą) część opłat. Od niedawna osoby starsze powyżej 70 roku życia są wspomagane przez państwo w postaci 60% pokrycia kosztów leczenia. Władze wielkich metropolii (Pekin, Szanghaj) dofinansowują swoim mieszkańcom niektóre usługi medyczne (np. w Szanghaju 30% kosztów operacji, 50% wizyty lekarskiej). Dlatego w cenie jest status mieszkańca takich metropolii, ale nie łatwo to osiągnąć, bo to „dziedziczne”, po ojcu.
Jednak większość ludności wiejskiej pozbawiona jest ubezpieczenia i musi ponosić pełne koszty opieki medycznej. A koszty te wciąż rosną na skutek komercjalizacji szpitali, które muszą na siebie zarabiać. A zarabiają niezbyt uczciwie - wręcz naciągają chorych na zbędne koszty. Akcja „rodzić po ludzku” nie przyjęłaby się w Chinach - tam nawet 70% dzieci rodzi się z cesarskiego cięcia, bo naturalne porody są dla tamtejszych szpitali za tanie. Przyszłe matki zachęcane są do tego, bo niby bezpieczniejsze. Zachodnie koncerny zatrudniają chińskich lekarzy jako sprzedawców swoich leków. Handlują nimi i chińskie szpitale, które czerpią z tego aż 50-70% dochodów. W samym Pekinie jest podobno więcej aparatury do tomografii niż w całej Wielkiej Brytanii - na takich badaniach nieźle się przecież zarabia. Oczywiście płacą za to chorzy - i to płacą „z góry” - np. po przyjęciu do szpitala, nawet w stanie zagrożenia życia, nie rozpocznie się leczenie, dopóki rodzina chorego nie zapłaci! Stan taki jest w stanie utrzymywać się tylko dlatego, że spora (coraz większa) część społeczeństwa jest dosyć majętna i bez problemu ponosi koszty leczenia. A wręcz winduje ceny, domagając się opieki na coraz wyższym poziomie. Zagraniczni pracodawcy fundują pracownikom ubezpieczenia medyczne, więc tacy pracodawcy są szczególnie pożądani.
Co jednak mają zrobić ci (głównie mieszkańcy wsi), których nie stać na tak drogą służbę zdrowia? Leczą się u prowincjonalnych specjalistów medycyny naturalnej, chorują w domach, a często umierają. Bo medycyna naturalna nie wyleczy zawału czy udaru, raczej nie wyleczy też zapalenia wyrostka, choć pewnie niektóre nowotwory tak. Dlatego też Chińczycy dużą wagę przykładają do ćwiczeń (np. tai-chi), które pozwalają utrzymywać ciało w dobrej kondycji, tak żeby leczenie nie było konieczne. Ale na jak długo takie podejście wystarczy?