Około 8:00 wyjeżdżamy z fajnego hotelu Atlas Essaouira & Spa, na drogę biegnącą na wschód, w kierunku Marrakeszu. Jednak po 15 minutach skręcamy na północ w lokalną drogę. Teoretycznie to ostatni moment, żeby przyjrzeć się prowincji, zanim przerzucimy się na autostrady. Przejeżdżamy przez wioski, w których można odnieść wrażenie, że osiołek jest najważniejszym środkiem transportu. Za oknami widać jeszcze drzewa arganowe i tuje, ale po jakimś czasie zaczynają nam znikać z oczu, a coraz częściej pojawiają się drzewa oliwne. Jedyną ciekawą rzeczą za oknami są kolorowe krajobrazy - od soczystej zieleni niewielkich upraw, po pomarańczową, a czasem wręcz czerwoną ziemię. A w oddali niewielkie góry, a właściwie pagórki. Po ponad 2 godzinach monotonnej jazdy, od czasu do czasu przerywanej na krótkie zatrzymanie lub zwolnienie przy patrolu policji, jesteśmy nagle na autostradzie, która pojawiła się jakby „znikąd". Połowa autokaru przysypia, pomimo opowieści pana Sebestiana o tym, jak za dwa dni będzie wyglądać kolacja feska, jak wyglądają w Maroku swaty i obrzędy ślubne... a może właśnie dlatego 😀 Jeszcze kilkanaście minut i zatrzymujemy się na stacji benzynowej na krótką przerwę. Spędzamy ją popijając narodowy napój, którym Marokańczycy delektują się z małych szklaneczek - mocna, zielona herbata z liśćmi świeżej mięty, nalewana fantazyjnie z dużej wysokości ze srebrnych dzbanków. Poznaliśmy ten napój już podczas śniadania w hotelu i bardzo nam zasmakował, pod warunkiem jednak, że nie jest bez cukru (herbata bardzo mocna), lub ze zbyt wielką ilością cukru. Teraz już wiemy jak po francusku o nią poprosić: tee ala mont. Na stacji podano nam do dwóch szklaneczek sztabkę cukru wiekości pudełka zapałek, albo większą. Z trudem udało się odłamać 1/3 - i to okazało się jeszcze trochę za dużo. Po dalszej godzinie jazdy zjeżdżamy z autostrady w kierunku pierwszego naszego celu tego dnia - miasteczka Al-Dżadida.
Al-Dżadida (fr. El Jadida, dawniej: Mazagan), to podobnie jak Agadir czy Essaouira, dawny fort portugalski. Miasto zostało założone przez Portugalczyków w 1505 roku pod nazwą Mazagao (Mazagan), czyli „Magazyn” - w miejscu dawnej osady Kartagińczyków. Twierdza stopniowo została wzmocniona pięcioma bastionami, z czego do dnia dzisiejszego zachowały się cztery - piąty został zniszczony w czasie oblężenia pod koniec XVIII w. W 1562 roku ówczesny sułtan marokański bezskutecznie próbował zdobyć twierdzę. 20 lat później Mazagan przejęli Hiszpanie i przez sześćdziesiąt lat należał do nich, by w 1640 roku powrócić we władanie Portugalczyków. Miasto pozostało pod ich kontrolą aż do roku 1769, czyli najdłużej ze wszystkich miast portugalskich na tym wybrzeżu. W roku tym zajął je marokański sułtan Muhammad III z dynastii Alawitów (ten sam, który przejął i rozbudował Mogador czyli Essaouirę). Miasto nazwał al-Mahdouma czyli „Zniszczony”. Podczas tego przejęcia zniszczony został jeden z pięciu bastionów (Bastion Komendanta) i nie został już odbudowany. (Wydawało mi się, że pan Sebastian mówił, że bastion wysadzili Portugalczycy, widząc już swoją klęskę, ale nie znalazłem nigdzie potwierdzenia.) Portugalskich mieszkańców ewakuowano i przesiedlono do Brazylii, gdzie założyli Nowy Mazagan. Nowe miasto zaczęło powstawać obok częściowo zniszczonej twierdzy, która przez wiele lat pozostawała niezamieszkała. Dopiero na zlecenie sułtana odbudowano zniszczoną część portugalską i powstał w niej meczet, a całe miasto przemianowano na El Jadida (Al-Dżadida) czyli „Nowe Miasto”. W 1815 roku część portugalska została przekształcona w mellach, czyli dzielnicę żydowską (po II wojnie światowej Żydzi zostali stąd usunięci). Za panowania Francuzów na początku XX wieku miasto stało się ważnym ośrodkiem administracyjnym regionu. Obecnie Al-Dżadida i położone obok miasteczko Sidi Buzid, ze względu na rozległą plażę (16 km!), są miejscem wakacyjnego wypoczynku większości Marokańczyków. Obok miasta znajduje się pięciogwiazdkowy resort Mazagan, który przyciąga marokańską elitę, jak również turystów z Europy i krajów Zatoki Perskiej (pole golfowe, kasyno, kluby nocne i restauracje). Pozostałości portugalskiego miasta w Al-Dżadidzie w 2004 roku wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nie ma co jednak ukrywać, że dawna twierdza nie jest tak interesująca dla turystów jak np. Essaouira - jest znacznie mniejsza (w przybliżeniu kwadrat o boku 300 m). W obrębie murów nie ma typowej medyny a jedynie kilka krzyżujących się uliczek. Turystów mogą zainteresować właściwie tylko dwie rzeczy: mury miejskie z czterema bastionami oraz portugalska cysterna z 1514 roku.
Nasz autokar zatrzymuje się przy samej twierdzy, do której wchodzimy przez Bramę Komendanta. Po chwili dochodzimy do nieczynnego kościoła katolickiego pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP z XVII w., gdzie spotykamy się z lokalnym przewodnikiem. Przez wiele lat kościół stał zamknięty, coraz bardziej niszczał, aż doszło do zawalenia się dachu. Po tym wydarzeniu podjęto decyzję o renowacji. Teraz budynek ponoć sporadycznie użytkowany jest jako teatr. Za kościołem rozciąga się trójkątny plac, przy którym stoi meczet dobudowany w XIX w. do dawnej portugalskiej latarni morskiej, którą przekształcono na minaret. Meczetu oczywiście nie można zwiedzać (w Maroku są tylko dwa meczety udostępnione innowiercom - w Casablance i Meknes - oba zwiedzimy). Minaret, czyli ta dawna latarnia morska ustawiony jest na narożnej bastei (niska, masywna baszta) wewnętrznej cytadeli. Przechodzimy na główną uliczkę i po chwili docieramy do największej atrakcji Al-Dżadidy - cysterny portugalskiej. Niestety od jakiegoś czasu bydynek cysterny jest zamknięty, z powodu przygotowań do remontu 🙁 Jesteśmy zawiedzeni, bo podobno cysterna zachowała się w bardzo dobrym stanie, co odrobinę pokazują podniszczone już fotosy zamieszczone przy wejściu i czego możemy dowiedzieć się z opowieści naszego pilota. Citerne Portugaise pochodzi z 1514 roku. Pierwsze pomieszczenie to dawna zbrojownia - gdy cysterna była jeszcze otwarta, mieściły się tu wystawy. Dopiero kolejne drzwi i kilka schodków w dół prowadzą do wnętrza samej cysterny - kwadratowego pomieszczenia o boku 34 metrów, w którym strop podtrzymuje pięć rzędów masywnych kolumn, tworząc krzyżowo-żebrowe sklepienie. Panuje tam lekki chłód. Na posadzce jest niewielka ilość wody, ale suchą stopą można przejść dookoła. Pośrodku sklepienia jest duży okrągły otwór wpuszczający światło, które wraz z refleksami odbijającymi się w wodzie wśród licznych kolumn robi podobno ogromne wrażenie. A ściślej robiło - kiedy cysterna była otwarta🙁 W 1949 r. Orson Wells nakręcił tu kilka scen Otella, który miał premierę 2 lata później.
Główną uliczką przechodzimy do przesłoniętej kratownicą Bramy Morskiej. Niewielkie wyjście w murze prowadzi do małego portu, skąd ewakuowali się Portugalczycy w 1769 roku. Tu rozstajemy się z naszym pilotem i samodzielnie kontynuujemy zwiedzanie. Szeroką rampą wchodzimy na mury twierdzy. Potężne, wzniesione przez Portugalczyków fortyfikacje, składają się z umocnionych kamiennymi murami wałów z szerokimi tarasami dla obrońców oraz czterech narożnych bastionów, na których wciąż stoją stare portugalskie armaty. Z bastionów i otworów w murach rozpościerają się ciekawe widoki na miasto oraz port rybacki, za którym ciągnie się plaża. Po zejściu z murów inną rampą spacerujemy przez chwilę wąskimi uliczkami dzielnicy, której zabudowę stanowią niewielkie i zaniedbane kamienice kupców portugalskich i żydowskich. Jednak widok zaniedbanych ścian, resztek zdobień i ogólnie atmosfera - nie zachęcają do dłuższego zwiedzania. Opuszczamy więc teren twierdzy i zatrzymujemy się na skromny lunch i toaletę w jednej z tawern rybnych przy porcie rybackim. Podobno we szystkich można zjeść smacznie i niedrogo. Okazało się, że w tej którą wybraliśmy, kończył już lunch nasz pilot. Uznaliśmy więc, że skoro stały bywalec Al-Dżadidy tu się stołuje, to dokonaliśmy dobrego wyboru. Część z nas kupiła rybę, część zadowoliła się tylko sałatką marokańską, bo mieliśmy trochę własnego prowiantu. Do zamówionej sałatki (duża porcja) kelner zaczął przynosić dodatkowe rzeczy: chlebek marokański (po jednym na osobę), miseczkę sosu (do maczania chlebka), małą miseczkę zupy rybnej... Byliśmy przekonani, że tak jak zwykle jest w Grecji - wszystkie dodatki zostaną dopisane do rachunku. I tu spotkało nas miłe zaskoczenie - zapłaciliśmy tylko za sałatkę i herbatę marokańską z miętą, a pozostałe dodatki - z resztą bardzo smaczne - były gratis.
Około 14:30 opuszczamy Al-Dżadidę i wjeżdżamy na autostradę biegnącą na północ, w odległości kilku kilometrów od wybrzeża Atlantyku. Od tego momentu będziemy już podróżować po Maroku autostradami. Nie będzie więc możliwości przyjrzenia się małym wioskom przy drodze, jednak widoki z okien autokaru nadal są ciekawe. Zaczęło pojawiać się coraz więcej upraw - pod foliami i pod gołym niebem. W dotychczasowy szaro-brązowy kolor gór i pustkowi zaczęło się wkraczać coraz więcej soczystej zieleni. I wreszcie zobaczyliśmy rzeki z wodą, a nie jak wcześniej tylko wyschnięte koryta rzek okresowych. W czasie drogi pilot opisał w skrócie dzieje miasta, do którego teraz jedziemy, a co postaram się streścić w kolejnym akapicie, dostępnym po rozwinięciu.
Mieliśmy 1,5 h na dotarcie pod meczet Hassana II w Casablance, na ostatnie wejście dla turystów o godz. 16:00. Odrobinę się spóźniliśmy (12 minut), ale nasz pilot „załatwił”, że w czasie kiedy on kupował bilety, nas już wpuszczono za bramki i wielkim, rozległym dziedzińcem szliśmy w kierunku meczetu, w pośpiechu robiąc zdjęcia potężnej budowli. Te zdjęcia robione w tym momencie, to był zresztą dobry pomysł, bo tłem wysokiego minaretu były urocze białe obłoki. Godzinę później wszystkie zniknęły. Meczet Hassana II - ojca obecnego króla Maroka - to jeden z największych meczetów na świecie (obecnie szósty). Ale strzelisty, wysoki na 210 metrów minaret w momencie wybudowania i przez 30 kolejnych lat był najwyższym minaretem na świecie. Dopiero w ubiegłym roku pokonał go minaret Wielkiego Meczetu w Algierii, który ma 265 m wysokości (to jeden z aspektów „odwiecznej” rywalizacji tych dwóch niezbyt lubiących się sąsiadów). Meczet był dziełem życia poprzedniego króla, który z ostatnich trzech monarchów uczynił dla Maroka najwięcej. Stał się jego pomnikiem - bardziej rozpoznawalnym niż mauzoleum w Rabacie, które zbudował dla swego ojca, a w którym ostatecznie też spoczął. Zgodnie z życzeniem króla, meczet miał się zapisać na liście najwspanialszych miejsc Casablanki - i tak się stało.
Budowę meczetu rozpoczęto w 1986 r., a ukończono po 7 latach - w 1993 roku. Powstała świątynia będąca połączeniem mauretańskiej architektury z innowacyjnymi rozwiązaniami architektonicznymi. Budowlę posadowiono na morskim cyplu, ale jej część zbudowana jest na dobudowanej platformie - wcale nie dlatego, że na cyplu było zbyt mało miejsca - chodziło o bezpośredni kontakt z oceanem. Meczet miał łączyć trzy pierwiastki ważne dla wyznawców islamu: ziemię, wodę i niebo (tu łącznikiem jest rozsuwany dach nad główną halą/nawą). W posadzce znajdują się otwory, przez które widoczna jest oceaniczna woda. W okresie największego zaawansowania na budowie pracowało 1400 robotników w dzień i 1100 w nocy. Zgodnie z rozkazem króla, używano tylko najlepszej jakości materiałów - część marmurów pochodzi z włoskiej Carrary. Olbrzymie bramy zrobiono z tytanu - po pierwsze, aby nie obciążały zbytnio ścian budowli, ale równierz by były odporne na korozję (słona bryza od oceanu). A tytan jest bardzo drogim metalem - 8x droższym od srebra (a 10x tańszym od złota). Do wykonania dekoracji zatrudniono 10 000 artystów rzemieślników. Budowa była finansowana z teoretycznie dobrowolnej, a faktycznie obowiązkowej zbiórki całego społeczeństwa, darowizn Arabii Saudyjskiej i Kuwejtu oraz kredytu, który rząd Maroka spłaca do dzisiaj. Zakładany koszt budowy 650 milionów dolarów ostatecznie wyniósł około 850 milionów dolarów amerykańskich (albo więcej), co czyni go jednym z najdroższych meczetów na świecie. Być może właśnie z powodu tak wysokich kosztów budowy, zapewne też niemałych kosztów utrzymania i niespłaconego kredytu, meczet ten jest jednym z zaledwie dwóch dostępnych dla turystów w tym kraju (bilety nie są tanie). Wnętrze meczetu może pomieścić 25 tysięcy wiernych, a dziedziniec wokół niego - 80 tyś. - czyli w sumie ponad 100 tys. osób.
Podchodząc coraz bliżej do ścian meczetu z każdym krokiem widzieliśmy, jak wielką jest budowlą i jak malutki wydaje się człowiek na tle tych wielkich murów czy tytanowych bram. Kiedy weszliśmy do wnętrza, musieliśmy zdjąć buty i po grubych dywanach chodzić wyłącznie w skarpetkach lub boso (tego bym chyba nie polecał, ze względu na miliony stóp, które przeszły przed nami). We wnętrzu było niewielu zwiedzających, dzięki temu mogliśmy dobrze przypatrzyć się wszystkim elementom. Boczna ściana od strony oceanu posiada ażurowe drzwi udekorowane małymi arabeskowymi otworkami, przez które przesącza się światło. Bramy na przeciwnej ścianie są dla odmiany niezwykle solidne - z tytanu. Nawa główna ma 40 m wysokości i przewyższa nawy boczne o 13 m. Na podłodze widzimy „kamienny dywan” ułożony z różnobarwnych kamieni. Według założenia materiały budowlane miały być miejscowe - tak więc kolorowe marmury przywieziono z okolic Agadiru, a granity z Tafraoute. Jednak część marmurów sprowadzono z włoskiej Carrary. Tylko na dużych zbliżeniach zrobionych aparatem widać jak misternie rzeźbiony jest cedrowy sufit głównej nawy. Duża część sklepienia, o rozmiarach porównywalnych do dwóch boisk do koszykówki, jest elektrycznie rozsuwana - aby szybko wywietrzyć wnętrze (może tam przebywać nawet 25 tys. osób), ale też by wierni podczas wyjątkowych nabożeństw mogli dojrzeć rozgwieżdżone niebo. Z sufitu zwisają żyrandole pochodzące z Włoch: 8 największych zawiera szkło z Murano - mają po 6 m średnicy i 10 m wysokości, a ważą po 1200 kg. Po obu stronach głównej nawy, ponad nawami bocznymi, rozciągają się antresole przeznaczone dla kobiet, wykonane z drewna cedrowego. Mogą pomieścić 5000 wyznawczyń Mahometa, a wejście na nie jest oddzielone od wejść dla mężczyzn. Zadziwiająco misterna dekoracja pokrywa każdy centymetr powierzchni. Oglądając ściany na zbliżeniach aparatem widać, że praktycznie nie ma płaszczyzn pozbawionych zdobień. Przez wielką halę modlitewną przechodzimy do mihrabu, a następnie pod jeden z balkonów dla kobiet w nawie bocznej. Zakładamy z powrotem buty i schodami pod minaretem schodzimy do podziemi, gdzie mieści się wielka sala ablucji, w której woda do rytualnych obmywań wypływa ze stylizowanych marmurowych kwiatów lotosu. Ponad nią wznosi się strzelisty minaret, wysoki na 60 pięter. Większość minaretów w Maroku budowano w stosunku długości boku podstawy do wysokości równym 1:5, jednak ten miał „wystrzelić w niebo”, dlatego wybudowano go w stosunku 1:8. Na szczycie umieszczono laser, którego świetlna wiązka wskazuje kierunek do Mekki, a światło sięga do 30 km. Na galerię dla muezzina wiedzie winda i awaryjnie - schody. Plac wokół meczetu od strony oceanu otaczają betonowe mury/falochrony chroniące przed erozją - fale w tym miejscu dochodzą do 10 m. Dociera tu morska bryza, świeży powiew wiatru i cisza przerywana tylko wrzaskiem mew. Wokół meczetu znajduje się szkoła koraniczna, łaźnie, Muzeum Historii Maroka, biblioteka i sale konferencyjne. Gdy opuszczaliśmy meczet, z głośników rozległo się nawoływanie muezzina do popołudniowej modlitwy.
Opuszczamy teren meczetu i jedziemy autokarem do centrum miasta. Przez okna obserwujemy gęstą, wysoką zabudowę i stwierdzamy, że miasto w sumie ładne nie jest. W wielu miejscach są blokowiska, a w samym centrum niezbyt pasujące tu biurowce. Najbardziej raził jednak kontrast sąsiadujących kwartałów bogactwa i slumsów, które m.in. widzieliśmy jadąc promenadą do meczetu. Tylko gdzieniegdzie pozostały ślady po francuskim protektoracie (1912-1956) - najwięcej w zbudowanej przez Francuzów tzw. nowej medynie i przy bulwarze Mohammeda V, ale nie jest to nic spektakularnego. Zaskoczył nas widok tramwajów - w końcu to Afryka. W planie mamy jeszcze krótki pobyt na Placu Mohammeda V i ew. sąsiednim - Placu Narodów Zjednoczonych. Napotykamy jednak nietypowe korki, objazdy i całe szpalery okratowanych furgonetek policyjnych. Okazuje się, że tego dnia na Placu Mohammeda V ma się odbyć wiec poparcia dla Palestyny.
Plac Mohammeda V, z wielką fontanną pośrodku, jest jednym z najważniejszych i najbardziej rozpoznawalnych miejsc w mieście, otoczonym przez różne budynki administracyjne. To m.in. neomauretański Ratusz z wieżą zegarową, Pałac Sprawiedliwości, który nawiązuje stylem do islamskich szkół koranicznych (kolumny i łuki), siedziba Banku El Maghreb, budynek Poczty Głównej – typowy przykład stylu neokolonialnego, neomauretańskiego. Najnowszą bryłą jest dopiero zbudowany, ale jeszcze nie otwarty Teatr Narodowy, zaprojektowany przed pandemią przez francuskiego architekta. Jest to popularne miejsce spotkań zarówno dla mieszkańców, jak i turystów, a duży napis z nazwą miasta stanowi charakterystyczny punkt orientacyjny i popularny motyw fotograficzny. Na szczęście udaje nam się na 20 minut wysiąść na placu i porobić trochę zdjęć, w tym - przy charakterystycznym napisie „WeCasablanca” oraz tradycyjnym „Nosiwodom”. Nosiwodowie kiedyś, zwłaszcza na prowincji, sprzedawali podróżnym i przechodniom chłodną wodę - bukłaki z koziej skóry, z włosiem na wierzchu utrzymywały ją, pomimo upału, w trochę niższej temperaturze. Dziś są już raczej elementem folkloru, ciekawostką turystyczną, a ze względu na unikalny strój - wdzięcznym obiektem do fotografii. Musimy jednak uważać, aby nie kierować w ich stronę obiektywów, bo będą żądać opłaty, często wygórowanej. Ani w stronę policjantów - fotografowanie mundurowych jest w tym kraju surowo zabronione. Robiąc niektóre zdjęcia przy Pałacu Sprawiedliwości czy Konsulacie Francji, w pobliżu stojących policjantów - ale nawet nie w ich kierunku, wolimy zapytać się, czy nie mają nic przeciwko. Ze względu na dużą ilość gołębi, plac ten jest często nazywany Placem Gołębim. Po dwudziestu paru minutach opuszczamy plac Mohammeda V, a Plac Narodów Zjednoczonych niestety oglądamy już tylko z okien autokaru.
Około 18:00 docieramy do naszego hotelu. Do kolacji (od 19:30) mamy jeszcze bardzo dużo czasu, więc postanawiamy go spędzić na spacerze w pobliżu hotelu. Gdyby nie protesty na placu Mohammeda V, pewnie ponownie tam byśmy poszli - to tylko kilometr od hotelu. W takich okolicznościach wybieramy jednak przeciwny kierunek. Przekonujemy się, że drugą z zalet wycieczki w formule Premium (oprócz małych grup) są hotele zlokalizowane w samych centrach miast - jest gdzie się wybrać na popołudniowy spacer. Kolejną zaletą naszego hotelu (szwajcarska sieć Movenpick) okazał się widok z okna na oświetlony minaret meczetu Hassana II oraz ciekawostka: pokoje połączone dodatkowymi drzwiami. Tym razem organizator ściśle uwzględnił naszą prośbę, żeby mieć pokoje obok siebie. (Jedynym minusem tego hotelu był nieprzyjemny zapach z klimatyzacji - na szczęście zanikł po jej wyłączeniu, a nie była nam potrzebna - temperatury jak dotąd nie przekraczały 25 stopni)
Drugi dzień naszej objazdówki był zdecydowanie bardziej intensywny i więcej też czasu spędziliśmy w autokarze. Al-Dżadida to w sumie ciekawe miasteczko, choć daleko mu do Essaouiry. Pewnie gdybyśmy mogli zwiedzić portugalską cysternę, spojrzelibyśmy na nie lepszym okiem. Na szczęście ten niedosyt z nawiązką rekompensował wspaniały meczet w Casablance, która szczerze mówiąc oprócz meczetu nie ma zbyt wiele do zaoferowania turystom. No może jeszcze trochę przykładów kolonialnej zabudowy w centrum (m.in. styl Art-Deco) - będziemy ją jeszcze mogli zobaczyć nazajutrz, z okien autokaru. Więc jutro, czyli na następnej stronie, dokonam końcowej oceny „Białego Domu”. Niemniej - cały ten dzień był dla nas bardzo udany.