Kochasz naturę i niezwykłe krajobrazy? Jeep safari po południowym Maroko to idealna wycieczka dla Ciebie! Przejedziemy u podnóża gór
Antyatlasu, zobaczymy imponującą zaporę wodną Youssef’a Ben Tachfina i dojedziemy do Parku Narodowego Souss Massa. Na jego terenie
zamieszkuje 250 gatunków ptaków (w tym ściśle chronione ibisy łyse). Odwiedzimy także niezwykłą rybacką wioskę z domami wykutymi w skałach.
Przed dalszą podróżą posilimy się w autentycznej berberyjskiej gospodzie, gdzie skosztujemy lokalnych dań, przygotowanych przez „berberyjską
mamuśkę”. Zwieńczeniem naszej wyprawy będzie ekscytujący przejazd trasą rajdu Paryż-Dakar wzdłuż Atlantyku.
Główne atrakcje: Zapora wodna Youssef Ben Tachfine, Park Narodowy Souss Massa, rybacka wioska wykuta w skałach, przejażdżka dawną trasą rajdu Paryż-Dakar
Orientacyjny czas trwania wycieczki: 09:00 - 17:30
Wycieczkę (podobnie jak inną - do Crocoparcu) kupiliśmy jeszcze w Polsce i szczerze mówiąc najwięcej od niej oczekiwaliśmy. Choć wiedzieliśmy już, że część z jej programu: „rybacka wioska wykuta w skałach” nie będzie taka, jak w założeniach organizatorów. O umówionej godzinie pod hotel podjechał czarny Jeep Grand Cherokee z kierowcą dobrze mówiącym po angielsku. Zapadliśmy się w wygodne skórzane siedzenia i wyruszyliśmy na „safari”. Po kilku minutach dotarliśmy na punkt zborny - niewielki parking na obrzeżach miasta, gdzie czekały już pozostałe samochody. Tylko nasz się wyróżniał, bo wszystkie pozostałe (6) były białe (Toyota Land Cruiser). Według naszego kierowcy, to bardzo podobne pojazdy i główną korzyścią dla nas było łatwe rozpoznawanie naszego auta, gdy wracaliśmy do niego na postojach (jedyne czarne). Spotkaliśmy się tam z naszą polską pilotką - będzie podróżowała innym autem i tylko podczas postojów opowie nam trochę o odwiedzanych miejscach.
Pierwszy postój zaliczyliśmy dość szybko - po około 25 kilometrach - była to niewielka manufaktura ceramiki (i oczywiście sklep), tuż przy głównej drodze biegnącej z Agadiru na południe. My już wiele o ręcznym wytwarzaniu ceramiki wiedzieliśmy (z części objazdowej), ale dla większości innych osób były to ciekawe informacje. Np. to, że są tu dwa rodzaje gliny - powszechna czerwona i rzadka szara (tylko okolice Fezu), która po wypaleniu staje się biała. Rzemieślnicy pracowali tu na takich samych kołach garncarskich, jakie widzieliśmy w Fezie - podobno w całym Maroku tylko takich się używa. Cały proces ręcznej(!) produkcji, formy i zdobienia naczyń, prawie nie zmieniły się od średniowiecza - tak jak Rzymianie nauczyli Marokańczyków wytwarzać - robią to do dzisiaj, uzyskując pod względem wyglądu i trwałości przedmioty podobne do tych sprzed setek lat. Zaskoczyła nas duża sterta wybrakowanych wyrobów. Przy ręcznej produkcji, prawie każdy egzemplarz jest inny, niepowtarzalny - bywa więc, że ma mniejsze lub większe wady (kształtu, zdobienia itp.). Te z dużymi wadami nie trafiają jednak do sklepów, ale też się nie marnują - kupują je okoliczni mieszkańcy, do wykorzystania zgodnie z pierwotnym założeniem (mimo wad), albo jako ozdoby, czy jako elementy wystroju domostw (potłuczone). W sklepie przyzakładowym kupiliśmy trochę pamiątek i upominków, które nam starannie zapakowano w papier (zastanawialiśmy się, czy wystarczająco, żeby przetrwały terenową jazdę, ale nic im się nie stało). Były znacznie tańsze niż te, które widzieliśmy w Fezie, tu jednak ceny nie podlegały już targowaniu (były naklejone na każdy przedmiot).
Jedziemy dalej na południe, w kierunku podnóży gór Antyatlasu, by po chwili skręcić z głównej drogi na inną - bardzo wąską, ale nadal asfaltową. Zbliżamy się coraz bliżej do Antyatlasu. Asfalt kończy się i dalej już mkniemy drogą gruntową, z tą samą prędkością! Robimy dwa krótkie postoje - przy wielbłądach na pustyni (można zrobić zdjęcie na grzbiecie, a nawet kawałek się przejechać) oraz przy plantacji bananów - w obniżeniu, tuż przy rzece Massa, ledwie ciurkającej obok w korycie. Totalne zaskoczenie - pasterz osiołka miał na sobie t-shirt z białym orzełkiem i napisem Polska, ciekawe skąd? Po półtorej godzinie jazdy od manufaktury ceramiki zatrzymujemy się ponownie - tym razem na wzniesieniu, skąd bardzo dobrze widać zaporę Jusufa ibn Taszfina (Youssef Ben Tachfine), tworzącą na rzece Massa duży zbiornik wodny. O tej postaci już wspominałem w części objazdowej - to sułtan z dynastii Almorawidów, który w miejscu oazy utworzył pierwszą osadę (ok. 1060-1062 roku), która po kilkudziesięciu latach stała się Marrakeszem. A także zwycięski wódz podczas kilku wypraw do hiszpańskiej Andaluzji.
Wysoka na 85 metrów zapora (3 metry wyższa od najwyższej w Polsce zapory w Solinie) powstała na początku lat '70 ubiegłego wieku. To obecnie jedna z największych, spośród blisko 150 zapór w Maroku, służących do zatrzymywania wody spływającej z gór, wykorzystywanej do nawadniania terenów uprawnych (a także do miast). Tworzy zbiornik wodny o tej samej nazwie, o pojemności 303 mln m³ (dla porównania Zalew Soliński ma pojemność ok. 500 mln m³). W czasie naszego pobytu zalew wypełniony był w niewielkiej części wodą - to był 12 z rzędu rok suszy w tamtym regionie (na nizinie) - nie spadła ani kropla deszczu. Kilka miesięcy po naszym pobycie Maroko i Saharę nawiedziły największe od 50 lat ulewy powodując powodzie (20 Marokańczyków zginęło!). Zapewne po tych opadach zbiornik bardziej się napełnił.
Mkniemy kawalkadą dalej na zachód, z dużą prędkością po wąskim pasku asfaltu. Nasz kierowca trochę popisuje się umiejętnościami, skracając drogę po bezdrożach i udowadniając zalety napędu na 4 koła. Dobrze, że mamy zapięte pasy! To tereny Parku Narodowego Souss Massa, leżącego nad wybrzeżem Atlantyku, pomiędzy Agadirem na północy i Sidi Ifni na południu. Park obejmuje obszar 33 800 hektarów w dolnym biegu rzek Souss i Massa - głównie wydmy i plaże, trochę terenów podmokłych przy samych rzekach i kilka obszarów skalistych. Rezerwat powstał w 1991 roku, głównie w celu ochrony ibisa grzywiastego (Geronticus eremita). Liczba przedstawicieli tego gatunku na całym świecie zmniejszyła się tak dramatycznie pod koniec ubiegłego wieku, że na wolności pozostało mniej niż 100 par lęgowych, z czego 30 znajdowało się właśnie w Parku Narodowym Souss Massa. (A jeszcze w XVII wieku ptak ten był bardzo popularny w Europie, zwłaszcza nad Dunajem.) Od kilkunastu lat z sukcesem prowadzi się tu program reprodukcji ibisów. Pod koniec rekordowego pod tym względem 2017 roku odnotowano w parku rozród 122 par, z których urodziły się 152 pisklęta, które przeżyły po wylęgu. Obecnie populację tych ptaków na terenie parku szacuje się na ponad 500 i z roku na rok nadal powoli rośnie. Kolonie i miejsca noclegowe ibisów znajdują się na przybrzeżnych skalistych klifach, a okoliczne stepy i pola są wykorzystywane jako żerowiska. W parku znajduje się ścieżka dydaktyczna i centrum dla zwiedzających. Oprócz ibisów park zamieszkuje 250 gatunków inny ptaków, 30 gatunków ssaków, 35 płazów i gadów. My podczas naszego „safari” ograniczamy się jednak tylko do przejazdu przez te tereny - ibisów nie mieliśmy okazji zobaczyć.
Oddalamy się od Antyatlasu, a zbliżamy do Atlantyku. Po drodze mijamy niewielkie osady. Znów kawałek jedziemy drogą krajową, tym razem na północ, by po chwili skręcić jeszcze dalej na zachód. Kilka kilometrów od ujścia rzeki Massa do oceanu zatrzymujemy się w trochę większej wiosce/miasteczku(?) na obiad w restauracji Oued Massa Paradis Berber (pisownia oryginalna), co chyba można przetłumaczyć jako: Raj Berberów nad rzeką Massa.
Oprócz naszej grupy, są tu jeszcze dwie lub trzy inne. Nam przypadły stoliki na dworze, w cieniu - chyba lepsze miejsca, niż w nieklimatyzowanych pomieszczeniach. Obsługują nas wyłącznie panowie (ale to standard w Maroku, a pewnie i w innych krajach muzułmańskich), ubrani w tradycyjne stroje. Wszyscy są uśmiechnięci i życzliwi. Posiłek zaczynamy od tradycyjnej marokańskiej sałatki (drobno pokrojone pomidory, zielona papryka i cebulka, oliwa z oliwek i przyprawy) oraz również tradycyjnego, płaskiego chleba (pycha!). Po chwili nadchodzi czas na główne danie - tażin z kurczaka i drugi - z gotowanymi na parze warzywami. Tego, że będzie to tażin z kurczaka, można się było spodziewać, bo gdy czekaliśmy na podanie, po podwórku, na którym siedzieliśmy, wędrowały kury. A na deser był kuskus - podany na ciepło, polany słodkim sosem, posypany cukrem pudrem i cynamonem oraz pokruszonymi orzechami (to też tradycyjna postać kuskusu: seffa). I owoce. Trochę wypoczynku po posiłku i po chwili wyruszamy w dalszą drogę, w kierunku wybrzeża Atlantyku, odległego od gospody o niecałe 10 km.
Przed wyruszeniem pilotka przypomniała wszystkim, żeby na ten odcinek koniecznie pamiętać o zapięciu pasów. Jedziemy z dużą prędkością po piaszczystej pustyni - auto zdaje się fruwać ponad wydmami. Samochód nie ma problemu, żeby wspinać się na miejscami strome wydmy. Zabawa była przednia 😀 To fragment oryginalnej trasy historycznego i kultowego dla fanów motoryzacji Rajdu Paryż-Dakar. Historia rajdu sięga końca lat '70 ubiegłego wieku. Zawodnicy startowali wówczas z Paryża, przejeżdżali przez Półwysep Iberyjski, przeprawiali się promami przez Cieśninę Gibraltarską, a następnie przez w większości pustynne obszary Algierii, Maroka i Mauretanii docierali do Dakaru w Senegalu, leżącego na wybrzeżu Atlantyku. Spośród kilkunastu tysięcy kilometrów, które były do pokonania, kilka tysięcy stanowiły odcinki specjalne - takie jak ten, po którym jechaliśmy. Po kilkunastu latach, ze względu na różne niebezpieczeństwa czyhające na uczestników, trasa rajdu została zmieniona. Obecnie rajd pomimo nadal utrzymywanej nazwy Paryż-Dakar, odbywa się na terenie Ameryki Południowej (głównie w Argentynie) oraz w Azji (Arabia Saudyjska). (Zobacz FILMIK)
Po kilkunastu minutach szaleńczej jazdy docieramy nad samo wybrzeże - skaliste klify mają tu wysokość kilkudziesięciu metrów! Zgodnie z programem mieliśmy tu zobaczyć niezwykłą wioskę rybacką, z domami wykutymi w skałach klifu. Niestety na początku tego roku mieszkańcy wioski zostali stąd wypędzeni, a same domy zrównane z ziemią - pozostały tylko niewielkie ocalałe fragmenty. Podobno władze uznały to za samowolę budowlaną, a teren ma zostać przeznaczony pod budowę hoteli. Aż żal ściskał, kiedy wędrowaliśmy zniszczonymi schodkami i stromymi ścieżkami po klifie, zaglądając do wykutych w skale jam, gdzie widać było pozostałości wykafelkowanych pomieszczeń. Nie wspominając już o tragedii, jaka dotknęła mieszkających tu ubogich rybaków. Jeszcze rok temu pobyt tu pewnie był atrakcją dla turystów, ale obecnie chyba lepiej by było tego nie pokazywać. Na szczęście sytuację ratowały trochę niesamowite, malownicze formacje skalne klifów, wyrzeźbione przez sztormowe fale i wiatr. I to był ostatni punkt naszej wycieczki - wracamy już w kierunku Agadiru, początkowo przez piaszczystą pustynię, a po kilkunastu minutach już normalnymi, utwardzonymi drogami. Po godzinie dotarliśmy do naszego hotelu, gdzie pożegnaliśmy się z naszym bardzo miłym kierowcą. Zasłużył na solidny napiwek.
Uważam, że tak: choćby dla tych kilkunastu minut ekscytującej jazdy terenówką po wydmach nad Atlantykiem, zobaczenia wielkiej zapory i zbiornika wodnego na rzece Massa oraz przyjemnego obiadu w gospodzie berberyjskiej. Wielka szkoda, że po osadzie rybackiej zostały już tylko przygnębiające ruiny - organizator powinien to wyraźnie zaznaczyć w programie wycieczki. A jeszcze lepiej znaleźć zamiast tego inne ciekawe miejsce nad Atlantykiem np. plażę w Legzirze, z czerwonymi skalnymi łukami. A może spotkanie z ibisami? W kolejnym roku wycieczka ta zniknęła z oferty Rainbow, a pozostało jedynie 2-dniowe „safari” w tej samej okolicy, z noclegiem w berberyjskich namiotach. Ale wygospodarowanie na to aż dwóch pełnych dni przy tygodniowym pobycie w Agadirze może być trudne.