Hotel, w którym nocowaliśmy w Marrakeszu - Zalagh Kasbah - położony jest ok. 5 km na południe od placu Jamaa el-Fna. Ale tym razem tak duża odległość od centrum miasta nie była wadą (bo i tak nie było czasu na ew. spacer po okolicy) a zaletą. Ale to doceniliśmy w pełni dopiero rankiem, o świcie, kiedy z okien pokojowego hotelu zobaczyliśmy wschód słońca ponad ogrodami Agdal. Jeśli chodzi o sam hotel - obiekt (elegancki) i pokoje (wielkie, przestronne), to Zalagh Kasbah okazał się najlepszym podczas naszej objazdówki. Z jedzeniem było ciut gorzej, ale i tak nie ma co narzekać.
Ogrody Agdal (Jardins de l'Agdal) to jeden z najstarszych i najbardziej rozległych ogrodów w Marrakeszu, a zarazem prawdziwa perła marokańskiego ogrodnictwa. Słowo Agdal pochodzi z języka berberyjskiego i oznacza „zamkniętą łąkę”. Ogrody zaprojektowane zostały w XII wieku, za panowania dynastii Almohadów. Obecny kształt ogrodów i otaczających je murów pochodzi jednak dopiero z XIX wieku. Słyną z bujnej roślinności, w tym kilku sadów owocowych, gajów oliwnych i cytrusowych oraz wspaniałych winnic. Drzewa nawadniane są przez kilka zbiorników wypełnionych wodą spływającą z Atlasu Wysokiego. Na skraju Es Sala, największego ze zbiorników wodnych, stoi Dar El Hana, pałac z panoramicznym tarasem, z którego można podziwiać pasmo Atlasu Wysokiego górującego ponad ogrodami. Dawniej ogrody były ważnym źródłem zaopatrzenia w codzienne produkty roślinne, a także miejscem wypoczynków sułtanów. Dziś wyglądają na nieco zapuszczone, miejscami zarośnięte - nie jest to miejsce, które podczas kilkudniowego pobytu w Marrakeszu koniecznie trzeba zobaczyć, jest wiele innych, znacznie ciekawszych, np. inny ogród - Jardin Majorelle, do którego zajrzymy. Niemniej stanowią ważny element spuścizny historycznej Maroka i łącznie z medyną zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. (My ogrodów nie zwiedzaliśmy - tu tylko informacja przy okazji widoku z okna o świcie.)
Po wieczornym zwiedzaniu pan Sebastian kolejnego dnia dał nam trochę pospać - wyruszaliśmy z hotelu dopiero ok. 8:30. Jedziemy do medyny, do pierwszego punktu w dzisiejszym programie zwiedzania – Pałacu Bahia [Bahija]. Wysiadamy z autokaru i krótkim spacerem (5 min) docieramy do bramy pałacu – jest chwila po dziewiątej, czyli godzina po otwarciu - to jeszcze dobra pora na zwiedzanie, później robi się tu bardzo tłoczno. Słysząc słowo „pałac” można by spodziewać się jakiegoś okazałego budynku, urzekającego architekturą, który najpierw ogląda się z zewnątrz, z dziedzińca albo z parku, a potem ew. zagląda się do wnętrza. Nic bardziej mylnego! Okazuje się bowiem, że Pałac Bahia, podobnie zresztą jak inne pałace w Marrakeszu, nie ma „zewnętrza” 😀 Przez bramę „o szerokości jednego samochodu” w wysokim na ok. 4 metry murze, wchodzimy na wąskie podwórze. Jak na pałacowe – wydaje się równie skromne, co i brama (choć idąc ulicą raczej trudno jej nie zauważyć). Punkt kasowy, kilku ochroniarzy, kilkanaście osób przed nami – i po kilku minutach wchodzimy do wnętrza.
I już po chwili jesteśmy bardzo zaskoczeni - „zewnętrza” może rzeczywiście pałac nie ma, ale wnętrza ma wspaniałe. I właśnie tak tłumaczy się nazwę „Bahia”: błyskotliwy, jasny albo wspaniały. Przestronne komnaty, pomieszczenia, patia z roślinami i fontannami, duży dziedziniec i ogród – aż się nie chce wierzyć, że jesteśmy w sercu medyny, ciasno upakowanej zwykłymi domami i trochę większymi riadami. I to wszystko jest niesamowicie ozdobione - ściany i podłogi bajecznie kolorowymi mozaikami, precyzyjną sztukaterią, a sklepienia cedrowymi, misternie rzeźbionymi sufitami. Drewno cedrowe pojawia się też niżej, w portalach i obramowaniach okien, a także w innych miejscach – oczywiście pełne misternie wyrzeźbionych ornamentów. W odróżnieniu od niektórych innych budowli (np. medresy w Fezie), mozaiki nie pokrywają całych ścian, więc nie przytłaczają nadmiarem zdobień. Wykorzystywanie w islamskim wzornictwie jedynie wzorów geometrycznych wynika z zawartego w Koranie zakazu przedstawiania obrazów Boga, ludzi, a także zwierząt.
Dopełnieniem tych wszystkich mozaik i rzeźbień są małe kolorowe witraże, wpuszczające do wnętrz nieco światła. Wszystkie pomieszczenia mają podobne zdobienia (w tym samym stylu), ale jednak wyraźnie różnią się od siebie. Ponieważ nie ma w pałacu żadnych mebli, to w jednej z pierwszych chwil przyszło mi na myśl, że to takie muzeum wnętrz, pomieszczeń. Oprócz nas w pałacu było już trochę innych turystów, sądząc z wyglądu – obcokrajowców, ale na szczęście tłumu jeszcze nie było. Duży (jak na medynę!) ogród otaczają pomieszczenia, które dawniej służyły jako harem. Jednak chyba najbardziej zaskakuje wyłożony marmurowymi płytami główny dziedziniec pałacu - rozmiarami, zdobieniami, a także wysokimi palmami widocznymi ponad dachami - można zapomnieć, że jesteśmy w centrum gęsto zabudowanej medyny.
Zobaczyliśmy zaledwie 20-30 mniejszych i większych pomieszczeń spośród ok. 150 wszystkich w tym pałacu. A godzina pobytu minęła nam jak chwila. Jest to jedna z najbardziej imponujących budowli w Marrakeszu, najlepiej zachowany pałac, perełka marokańskiej architektury. Stanowi świadectwo dawnej władzy i bogactwa marokańskiej arystokracji. Z pewnością powinien się znaleźć w programie nawet krótkiego, jednodniowego pobytu w tym mieście. Leży w środku medyny (15 minut pieszo, od placu Jamaa al-Fna) i może być odskocznią od zgiełku pobliskich suków.
Co ciekawe, nie jest to bardzo stara budowla - pałac został zbudowany w II połowie XIX wieku. Prace rozpoczął w latach 1866-1867 Si Moussa, Wielki Wezyr sułtana Maroka. Si Moussa pochodził z rodziny czarnych niewolników, którzy zasłużyli się marokańskiemu rządowi królewskiemu (makhzen) i osiągnęli najwyższe stanowiska w kraju. Syn wezyra, Ahmed ben Moussa, znany jako Ba Ahmed, kontynuował rozbudowę pałacu po śmierci ojca (do ok. 1900 r.) (Ba Ahmed w latach 1894-1900 faktycznie rządził Marokiem, jako Wielki Wezyr i regent nieletniego Abd al-Aziza IV, syna Hassana I.) Utworzył między innymi rozległy prywatny park i ogród, z centralnym zbiornikiem wodnym, do którego można było dotrzeć z pałacu przez most nad sąsiednią ulicą. Budowa pałacu znacznie rozszerzyła się poza wstępnie dostępny teren, doprowadzając do zmian w układzie ulic - Ba Ahmed chciał, aby był to największy pałac w całym Maroku. Według niektórych źródeł, nazwa Bahia - Błyskotliwa - była imieniem lub przydomkiem jego ulubionej żony. W 1912 r., po ustanowieniu francuskiego protektoratu, pałac został przekształcony w rezydencję francuskiego rezydenta generalnego – generała Lyauteya. Po uzyskaniu przez Maroko niepodległości, pałac był wykorzystywany jako rezydencja królewska (króla Mohammeda V), zanim pod rządami króla Hassana II został przekazany marokańskiemu Ministerstwu Kultury, które przekształciło go w atrakcję turystyczną, swego rodzaju muzeum. Pałac doznał znacznych uszkodzeń podczas trzęsienia ziemi we wrześniu 2023 r., które nawiedziło południowe Maroko (zginęło wówczas wielu Marokańczyków zamieszkujących okoliczne góry) - popękały ściany i stropy, zawaliła się część budynków otaczających pałac. Przez kilka miesięcy obiekt był zamknięty i remontowany. Mieliśmy szczęście, że nie był kolejnym ważnym miejscem na naszej trasie, zamkniętym dla turystów (jak w Meknes).
Z Pałacu Bahia wędrujemy dalej pieszo, brukowanymi uliczkami w kierunku ścisłego centrum medyny. Początkowo uliczki są jeszcze na tyle szerokie, że z trudem mieszczą się na nich samochody. Po kilku minutach wchodzimy w coraz węższe, gdzie jedynym środkiem transportu stają się skutery i osły lub muły. Pojawiają się sklepiki i kramy z dywanami, kilimami czy poduchami, wystawionymi wprost na murze lub na ziemi. W końcu już sklepik jest przy sklepiku – dochodzimy do kwartału suków. Kompleks suków w medynie Marrakeszu rozciąga się na północ od placu Jamaa el-Fna, aż do odległej o 700 metrów Medresy Ben Jusufa. Zajmuje w przybliżeniu prostokąt ok. 600 x 400 metrów – czyli powierzchnię prawie 25 hektarów! Kręgosłupem kwartału handlowego jest szeroki, kryty pasaż rue Souk Smarine, biegnący od placu Jamaa el-Fna w kierunku medresy (jego północna część, choć to ten sam pasaż i ulica, nazywa się el Kebir). Na uliczkach i placach po sąsiedzku z głównym traktem obowiązuje specjalizacja – poszczególne suki sprzedają np. tylko wyroby skórzane, inne tekstylia, jeszcze inne przyprawy itp. Często przy tej samej uliczce znajduje się kilka sklepików z prawie identycznym asortymentem. Konkurencja jest więc duża. Do niektórych sklepików przylegają warsztaty rzemieślników (bardziej majętni mają warsztaty poza sukiem, a tu tylko handlują).
Idąc, warto spoglądać nie tylko na boki - na wystawione towary i pod nogi, ale też zerkać w górę – na murach, nad głowami co jakiś czas widoczne są zrobione z mozaik nazwy suków, do których się wchodzi – coś jak u nas tablice z nazwami ulic. Wędrujemy przez dłuższą chwilę pasażem Smarine by w pewnym momencie odbić w węższe alejki, gdzie spod daszków (z żerdzi lub belkowań nakrytych arkuszem sklejki albo plastiku) zwisają towary na sprzedaż. Tu handluje się wyrobami ze skóry i obuwiem – to asortyment, z którego słynie suk w Marrakeszu. Kawałek dalej jest część z różnorodnymi lampami i lampionami – to chyba suk Haddaine. A dalej kolejne suki z coraz to innym asortymentem. Zataczamy pętlę i wracamy alejką Smarine w kierunku placu Jamaa el-Fna. Tu już sklepiki są bardziej „cywilizowane”, z marmurowymi podłogami (to nie szczyt luksusu, a tylko kamień troszkę lepszy i praktyczniejszy niż kostka brukowa) i szklanymi witrynami czy drzwiami – tu handlują m.in. sukniami czy dżelabami zakładanymi na imprezy weselne (nie tylko stroje dla pary młodej, ale też dla gości weselnych) czy ceramiką. Przez mały placyk z kilkunastoma straganami, na których wystawione są wyłącznie pantofle (babouches), docieramy na plac Jamaa el-Fna.
Mamy jeszcze ok. 40 minut na samodzielne wędrowanie po placu i przyległych uliczkach. Kupujemy trochę pamiątek – ceny nie są najniższe, w końcu to najważniejsze turystycznie miejsce w Marrakeszu, a może i w całym Maroku, więc turyści wywindowali ceny. Ale trochę się targujemy, choć trwa to dość wolno. Marokańscy kupcy uważają targowanie się za nieodłączny element kupna i jeśli tego się nie zrobi, to wszyscy będą pokrzywdzeni – kupujący: płacąc zbyt wysoką cenę (nawet 2-, 3-krotnie wyższą) i sprzedający: będą rozczarowani takim sposobem zawarcia transakcji. Kupiec wcale nie poczuje się dotknięty, jeśli nie zaakceptujemy jego ostatecznej ceny i odejdziemy. Jeśli jednak dojdziemy do porozumienia i zaakceptuje naszą wytargowaną cenę, to transakcja musi już zostać sfinalizowana – tu nie ma żartów, targowanie to dla nich nie tylko przyjemność, oni tak zarabiają na życie. Oprócz pamiątek postanawiamy jeszcze kupić chlebek, który widzieliśmy gdzieś po drodze. Niestety wokół placu nie jest łatwo o piekarnię. W końcu, kiedy już postanawiamy, że jeszcze tylko kilkanaście metrów i będziemy zawracać, wreszcie udaje nam się kupić tradycyjny marokański chlebek, nieco mniejszy niż ten, który kupiliśmy w Fezie, ale nadal za jednego dirhama! I równie smaczny 😀
Sam plac Jamaa el-Fna rano wygląda zupełnie inaczej niż wieczorem. Stała część handlowa na obrzeżach oczywiście się nie zmienia i w większości nadal jest czynna. Prowizoryczne kramy trochę dalej od niej, też w dużej mierze pozostały. Natomiast zniknęły wszystkie garkuchnie z centrum placu – pozostał po nich pusty prostokąt wyłożony czerwoną kostką i zaznaczonymi narożnikami poszczególnych jadalni. Aż niewiarygodne, że opłaca się to wywozić późno w nocy, by po południu znów to rozstawiać na kolejny wieczór. Gdzieniegdzie pracują ekipy sprzątające, robotnicy dokonujący drobnych napraw. Pomiędzy turystami przeciskają się żółte taksówki i auta dostarczające towar. I powoli zaczynają się pojawiać aktorzy „teatru ulicznego”. Za chwilę plac zacznie się znów zaludniać do wieczornego spektaklu i festiwalu konsumpcji. (Zobacz FILMIK)
Samodzielnie zwiedzanie suków w bardzo zagmatwanej marrakeskiej medynie, to duże wyzwanie – bardzo łatwo tu się zagubić, mapy Google dla tego obszaru są bardzo ogólne, a sygnał GPS wśród takiej zabudowy jest bardzo słaby i zdarzają się nawet stumetrowe przekłamania – w takim terenie to jest już bardzo duży błąd. Na szczęście za niewygórowaną cenę można w centrum informacji turystycznej, a czasem nawet w hotelach, wynająć przewodnika po medynie mówiącego po francusku lub po angielsku. No chyba, że się ma bardzo dużo czasu na ewentualne błądzenie. A jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to samotne chodzenie za dnia po części suku przylegającej do placu jest dość bezpieczne - oczywiście trzeba pilnować torebek, portfeli i cennych przedmiotów. Kradzieże kieszonkowe zdarzają się, ale nie są nagminne. Zapuszczanie się w dalsze rejony, a zwłaszcza w część mieszkalną medyny, jest już bardzo ryzykowne, a chodzenie tam po zmroku to już proszenie się o kłopoty.
Opuszczamy plac - ostatnie spojrzenie na minaret meczetu al-Kutubijja i wsiadamy do naszego autokaru, aby pojechać do nowej części miasta. Największą atrakcją nie są tam ruchliwe arterie Gueliz, lecz spokojniejsze mieszkaniowe kwartały na północnym wschodzie nowej dzielnicy. Pośród kolonialnych willi francuskich zarządców, inny Francuz – malarz i projektant, ale też orientalista - Jacques Majorelle (1886-1962) urządził ogród botaniczny. Po opuszczeniu Francji podróżował po Afryce Północnej i ostatecznie osiadł na stałe w Marrakeszu, który urzekł go żywymi kolorami i życiem ulicznym. W 1923 roku kupił działkę i zbudował na niej dom w stylu mauretańskim oraz warsztaty, w których wytwarzał galanterię skórzaną, malowane meble i inne wyroby rzemieślnicze. Stopniowo powiększał posiadłość dokupując ziemię, aż wokół rezydencji stworzył ogród, który początkowo miał mu zapewniać otoczenie sprzyjające pracy twórczej, a ostatecznie stał się dziełem życia. Szukał inspiracji w tradycyjnych muzułmańskich założeniach ogrodowych, a następnie koncepcje te modyfikował zgodnie z europejskim modernizmem. Stworzył coś, co przyniosło mu większe uznanie i popularność, niż obrazy które tu malował.
Utrzymanie ogrodu było kosztowne, więc w 1947 roku zdecydował, aby otworzyć go dla publiczności. Majorelle zarządzał nim i dbał o niego przez blisko 40 lat, aż do swojej śmierci w 1962 roku. Brak opieki sprawił, że przez kolejne lata następowała powolna degradacja ogrodu. Dopiero w 1980 r. kreator mody Yves Saint-Laurent (1936-2008) i jego partner życiowy - przemysłowiec i filantrop Pierre Bergé (1930-2017) - sfinansowali kosztowne przywrócenie ogrodów do dawnej świetności. Willę Majorelle’a zamienili we własną, prywatną, zimową rezydencję (Villa Oasis), ale ogrodom pozostawili status publiczny. Podczas otwarcia Muzeum Berberów na terenie ogrodu (w 2011 roku), ówczesny minister kultury Francji umieścił na budynku willi tablicę informującą, że budynek otrzymał znak Maison des Illustres. Oznacza to, że jest to miejsce związane z osobą ważną dla Francji. Był to pierwszy budynek poza terytorium tego kraju, któremu przyznano to wyróżnienie. Obecnie willa nadal jest w rękach prywatnych, nie udostępniona do zwiedzania.
Ogród Majorelle jest miejscem bardzo popularnym wśród turystów odwiedzających Marrakesz. O ile więc do innych atrakcji organizator naszej wycieczki rezerwował bilety z kilkudniowym wyprzedzeniem, to tu mieliśmy je zabookowane już tydzień wcześniej – na konkretną godzinę: 12:00. Od ruchliwej arterii, przy której wysiedliśmy z autokaru, szliśmy dalej wąską, zacienioną ulicą… a jakże: Yves Saint-Laurent’a (od 2010 r.). Daleko przed bramą wejściową zaskoczyła nas kolejka - długa na kilkadziesiąt metrów i szeroka na 2-4 osoby. Gdzieś w jej połowie stała osoba z tabliczką „12:00” – nie wyglądało to dobrze. Na szczęście okazało się, że nasza rezerwacja ma wyższy priorytet i po kilku minutach oczekiwania mogliśmy wejść do środka. W sumie jest to dobry pomysł ze strony zarządzających ogrodem, żeby rezerwować wejścia na konkretne godziny (co 30 min) i nie wpuszczać na raz do środka zbyt wielu osób – spacer po ogrodzie był z pewnością przyjemniejszy, niż zwiedzanie go w tłumie (ogrody rocznie odwiedza 700 tys. osób!). Inny pomysł – aby ochroniarze ściśle wymuszali przestrzeganie trasy zwiedzania, nie przypadł nam do gustu 🙁
Ogród zajmuje prawie hektar powierzchni - 9000 m². Majorelle obsadził go egzotycznymi okazami roślin z różnych zakątków świata. Wśród 135 gatunków roślin z pięciu kontynentów znalazły się kaktusy, jukki, jaśminy, bugenwille, palmy, bananowce, grzybienie wodne, bambusy (cały gaj!) i inne. Po zakupie ogrodu Yves Saint-Laurent i Pierre Bergé zwiększyli liczbę gatunków roślin do trzystu, zainstalowali automatyczne nawodnienie, a do utrzymania ogrodu zatrudnili kilkudziesięciu ogrodników. Na terenie ogrodu, w dawnym warsztacie Majorelle'a zostało otwarte Muzeum Berberów - ponad 600 eksponatów, które zebrali Bergé i Saint Laurent, zafascynowani sztuką tego ludu. Znajduje się tu też Muzeum Sztuki Islamu eksponujące tkaniny i biżuterię z Afryki Północnej, zbiory archiwalnych zdjęć i cennych manuskryptów - wszystko to z osobistej kolekcji Saint-Laurenta. Niestety, żeby zajrzeć do nich, trzeba mieć więcej czasu – nam godzina ledwie starczyła na spacer po samym ogrodzie, dziesiątkami wytyczonych w nim alejek, zacienionych gęstym bambusowym gajem, albo wśród kęp palm, barwnych bugenwilli i oleandrów oraz grządek z setkami kaktusów (od malutkich, po wielkie okazy).
Przy jednej z alejek, trochę na uboczu, znajduje się pomnik Saint-Laurenta (jego prochy zostały rozrzucone w ogrodzie różanym) oraz jego partnera. Co ciekawe, ten słynny kreator mody urodził się w Afryce, w Oranie (Algieria). Ogród Majorelle, to ogólnie bardzo fajne miejsce – zdecydowanie warte odwiedzenia, oaza spokoju i zupełnie innych doznań wizualnych niż w pozostałej części Marrakeszu. Przypomnienie, że miasto to leży nie tylko na pustyni, ale też w oazie (obecnie większość wody pozyskuje się z opadów w Atlasie Wysokim). Gdyby ktoś dysponował duża ilością czasu, to na końcu ulicy, poza murami ogrodu, jest otwarte kilka lat temu Muzeum Yves Saint Laurenta (ciekawe czy dożył tego Pierre Bergé, który zmarł w tym samym roku).
Z nazwiskiem Majorelle i ogrodem wiąże się jeszcze pewna ciekawostka. Artysta zauważył na marokańskich płytkach ceramicznych, berberyjskich burnusach i wokół okien budynków niebieski kolor, który tak mu się spodobał, że wykorzystał go do pomalowania murów i innych elementów ogrodu, a nawet zastrzegł tę barwę: fr. Bleu Majorelle (głęboki kobaltowy niebieski, z odcieniami fioletu).
I tym przyjemnym akcentem zakończyliśmy naszą objazdówkę po „Cesarskich miastach”, pozostał nam jeszcze 4-godzinny powrót do Agadiru. Już z perspektywy Polski, po przejrzeniu przewodnika i innych informacji o Marrakeszu widzimy, że niecały dzień w tym niesamowitym mieście to było zdecydowanie za mało – przydałby się przynajmniej jeszcze jeden, ale cóż - tydzień nie jest z gumy. Z miejsc, do których nie udało nam się dotrzeć, a zdecydowanie warto, mogę wymienić: Groby Saadytów (marmurowe grobowce ponad 60 przedstawicieli tej dynastii w dwóch mauzoleach, z których jedno można zwiedzić), Medresa Ibn Jusufa (z XIV w., kiedyś najważniejsza uczelnia Maroka, od dawna nie działa, więc można ją zwiedzać), Muzeum Marrakeszu (warto zwiedzić nie tylko dla samej kolekcji, ale też pięknej architektury pałacu Dar Menebhi), Pałac El Badi (ruiny największej, nadal imponującej posiadłości, zainspirowanej hiszpańską Alhambrą), Park Menara (rozległe ogrody, znacznie lepiej utrzymane niż Agdal). Te pięć miejsc bez problemu da się „zaliczyć” w ciągu jednego dnia.
Wyjeżdżając z Marrakeszu mijamy strome kamieniste wzgórze, silnie ufortyfikowane na szczycie pokaźnym murem i wieżyczkami. Jednak nie jest to kolejna średniowieczna kazba, a jednostka wojskowa – oficjalnie: stara, nie używana baza wojskowa. Jednak podobno za tymi wzniesieniami znajduje się miasto w mieście, a baza nie jest wcale opuszczona. Biorąc pod uwagę strategiczne położenie Marrakeszu, nie ma się co dziwić. Miejsce na bazę też nie zostało wybrane przypadkowo – to jedyne takie wzniesienie w całym mieście, które poza nim jest płaskie jak stół.
Jedziemy autostradą na zachód, w kierunku Essaouiry, przez tereny jeszcze bardziej pustynne, niż te otaczające Marrakesz od północy, którymi jechaliśmy poprzedniego dnia. W pewnym momencie skręcamy na inną autostradę, biegnącą na południe, w kierunku Atlasu. Autokar rozległymi serpentynami wdrapuje się coraz wyżej, w kierunku przełęczy – od poziomu Marrakeszu (460 m n.p.m.) musimy wjechać na wysokość ok. 600 m n.p.m. Wyżej na szczęście nie trzeba, bo drogę skraca długi na ponad 500 metrów tunel. Niesamowite wrażenie robią kolory ziemi i skał - momentami są tak intensywnie czerwone, że aż wyglądają nierealnie. Albo jak na Marsie. Między innymi z powodu takich krajobrazów marokańskie plenery - góry, pustynie i miasta - są od lat ulubionym miejscem produkcji filmów przez markowe wytwórnie z całego świata. Powstawało tu np. Królestwo Niebieskie, Gra o Tron, Lawrence z Arabii czy Gladiator. Obecnie zagraniczni producenci kręcą w Maroku nawet 20-30 filmów rocznie, a tutejsze plenery udają Bliski Wschód, Syrię, Afganistan czy Palestynę. W połowie drogi zatrzymujemy się na posiłek na stacji benzynowej. Stąd już będzie nomen omen „z górki”. Po ponad 3h od opuszczenia Marrakeszu, widzimy już w oddali wybrzeże Atlantyku i majaczący we mgle Agadir.
Ale zanim dotrzemy do naszego hotelu, upłynie jeszcze kolejna godzina – chwilę po 17:00 lądujemy już w znanym nam Agadir Beach Club, dobrze zapamiętanym za sprawą bardzo słabego internetu. Ale nie będę więcej narzekał, bo poza tym drobiazgiem hotel jest całkiem fajny. Po kolacji mamy jeszcze czas na długi spacer promenadą w kierunku mariny i Kazby. Zaczynaliśmy dzisiejszy dzień pięknym wschodem słońca ponad ogrodem Agdal, a kończymy go nie mniej uroczym zachodem – tym razem słońce „spada” na największy w całej Afryce port sardynkowy. (Docelowy hotel pobytowy, znajduje się nieco dalej od portu – następnego dnia „pozwolimy” słońcu „spaść” wprost do oceanu.)