Wyruszamy z Fezu dość wcześnie, około 7:30, bo mamy do pokonania najdłuższy odcinek podczas całej wycieczki - ponad 500 km. Nie jedziemy jednak na południowy-zachód, tak jak prowadzi najkrótsza droga do Marrakeszu, przez Atlas Średni, bo nie ma tam autostrady. Przejazd tamtędy, przez góry, zająłby nam przynajmniej 2-3 godziny dłużej, czyli cały dzień, a w programie mamy jeszcze wieczorne zwiedzanie Marrakeszu. Zamiast tego jedziemy więc na zachód, w kierunku Meknes i dalej - Rabatu - dokładnie tą samą trasą, którą przyjechaliśmy tu dwa dni wcześniej, tylko w przeciwnym kierunku. Do samych tych miast nie musimy jednak znowu wjeżdżać, omijamy je przedmieściami, którymi poprowadzona jest autostrada. Po niecałej godzinie mijamy zjazd do Meknes, a po kolejnej docieramy w pobliże Rabatu. Mijamy nowoczesne, futurystyczne budynki tworzonego tu Technopolis - parku naukowo-technologicznego, związanego z Politechniką im. Mohammeda VI w Benguerir (filia w Rabacie) i stołecznym Uniwersytetem im. Mohammeda V. Miejsce to położone jest kawałek od centrum (kilkanaście kilometrów), właściwie w szczerym polu. Szklane budowle wyglądają imponująco, zwłaszcza w kontraście z pobliskimi polami i pasącymi się przy autostradzie kozami. Po kilku minutach docieramy do nie mniej imponującego, wysokiego mostu wantowego nad rzeką Bu Rakrak. Na zdjęciu zrobionym z okien autokaru przypomina trochę warszawski most Świętokrzyski, a właściwie dwa takie mosty ustawione jeden za drugim. Ale to złudzenie - zdjęcia z innej perspektywy pokazują, że most Mohammeda VI jest o wiele bardziej okazały, bo przecina głęboką dolinę rzeki, a jezdnia poprowadzona jest w połowie dwóch wysokich na 200 metrów łukowych wież, mających symbolizować nowe wrota do miasta Rabat. Ukończona w 2016 roku przeprawa jest częścią nowej, 41-kilometrowej obwodnicy stolicy Maroka. Pół godziny później zatrzymujemy się na dużej stacji benzynowej - na pierwszy postój toaletowy i posiłek. Podczas godzinnej przerwy towarzyszy nam tu mały zwierzyniec - kociaki i ptaki (to czapla biała, występująca też w Polsce, ale tu widywaliśmy ją dość często).
Kontynuujemy naszą jazdę wzdłuż wybrzeża oceanu, w kierunku Casablanki - to dobre miejsce i pora, żeby długą podróż urozmaicić... filmem „Casablanca” z Humphreyem Bogartem i Ingrid Bergman w rolach głównych. Chyba pierwszy raz miałem okazję go obejrzeć. (Zachęcam do przeczytania w Wikipedii ciekawego streszczenia fabuły i innych informacji.) Film był przy okazji odpoczynkiem od interesujących, ale nieco męczących w tak dużych ilościach opowieściach pana Sebastiana o Maroku, a konkretnie - o poprzednim królu: Hassanie II, o Sacharze Zachodniej, turystyce w Atlasie, geografii, haszyszu, Berberach... dużo tego dzisiaj. Na wysokości Casablanki skręcamy na południe, na inną autostradę, biegnącą w głąb lądu. Krajobrazy za oknem zaczęły się bardzo zmieniać - zieleń pól, upraw, która towarzyszyła nam na całym odcinku z Fezu do Rabatu i miejscami również dalej do Casablanki, zastąpiły rdzawe odcienie terenów coraz bardziej pustynnych. Po dwóch godzinach podróży (od poprzedniego postoju) całkiem niezłą autostradą, zatrzymujemy się na kolejnym postoju - tym razem pośrodku pustyni. Stąd do Marrakeszu pozostało nam jeszcze około 1,5 godziny jazdy, cały czas autostradami. (Cała podróż z Fezu do Marrakeszu zajęła nam z postojami nieco ponad 7h!)
Za oknami wciąż widzimy pustynię kamienistą - hamadę. To typ pustyni, której powierzchnię stanowią lite skały - czasem nagie, ale częściej pokryte drobnymi odłamkami i żwirem, jednak nie piaskiem. Tego rodzaju pustynie powstają w wyniku erozji wietrznej, która usuwa drobniejszy materiał, taki jak piasek i pył, pozostawiając większe fragmenty skalne. W porównaniu do pustyń piaszczystych są one mniej przyjazne dla roślin i zwierząt, ze względu na brak gleby i ostre krawędzie odłamków skalnych. Typowa hamada, a więc całkowita pustynia, występuje dalej, na południe - na Saharze, ale tereny wokół Marrakeszu, zbliżone do typowej hamady, tylko miejscami zagospodarowane, też potocznie określa się tą nazwą.
Po 14:00 docieramy wreszcie do przedmieść Marrakeszu. Po obu stronach drogi widać zagajniki palmowe (fr. palmeraie) - choć niezbyt bujne, a momentami wręcz „łyse”. Palmeraie to obecnie dzielnica Marrakeszu - kiedyś było to miejsce bardzo pożądane, jeśli chodzi o budowanie hoteli. Tutaj też powstawały riady – prywatne rezydencje, wille, z fontannami basenami itp. Tam gdzie są palmy, panuje specyficzny mikroklimat - jest wyraźnie chłodniej. W porównaniu do centrum Marrakeszu są to różnice dochodzące czasem do 8°C, co w letnie upały ma już istotne znaczenie. Od czasu kiedy zaczęły tu powstawać te obiekty, poziom wód gruntowych niestety bardzo się obniżył i wiele palm zaczęło schnąć. Próbuje się je ratować, sadzić nowe, zapewniając im nawadnianie przez rozprowadzanie całej sieci rurek. Jeśli jednak poziom wód gruntowych nie podniesie się, to tak bujnego gaju jak kiedyś, pewnie już się tu nie odtworzy. Te palmeraie, czyli duże skupiska palm przy oazach, to historycznie pozostałość po czasach, kiedy powstała tu pierwsza osada, która później przekształciła się w Marrakesz - drugą pod względem ważności (po Fezie), historyczną stolicę Maroka.
Palma odgrywa istotną rolę w kulturze arabskiej i islamie. Prorok Mohammed, zanim nakazał zbudowanie pierwszego meczetu, modlił się właśnie pod palmą. Tu też rozmyślał nad objawieniami Allaha. Podobno żywił się też tylko daktylami i mlekiem dromaderów. Dla Arabów i Berberów oaza to nie tylko miejsce, w którym jest woda, ale też za sprawą palm, również jest tam pożywienie (daktyle). Palmy w tej kulturze, a w szczególności tu, w Marrakeszu, mieście na pustyni, są bardzo szanowane i chronione. Czasami na ulicach Marrakeszu można zobaczyć niewielki objazd, omijający palmę, żeby uchronić ją przed wycinką przy budowie drogi. A porównując mandaty za wypadki komunikacyjne – wyższy mandat będzie za uszkodzenie czy zniszczenie palmy, niż za podobne działanie w stosunku do lampy ulicznej. Z zupełnie innych względów - czysto estetycznych - w Maroku wiele masztów telefonii komórkowej ozdabia się na szczycie sztucznymi liśćmi, a sam maszt pokrywa czymś, co przypomina kłodzinę (pień) palmy. To złudzenie jest tak dobre, że z daleka tylko po wysokości, większej niż typowych palm, można poznać, że to dzieło człowieka.
Powstanie Marrakeszu zawdzięczamy Almorawidom - ruchowi religijnemu, który z czasem stał się dynastią panującą na tych terenach w latach 1040–1147. Od VII/VIII wieku tereny północno-zachodniej Afryki podlegały wpływom arabskim i stopniowej islamizacji. W połowie XI wieku, przywódca jednego z plemion berberyjskich z terenu obecnej Mauretanii - Jahja ibn Umar - wracając z pielgrzymki do Mekki, zatrzymał się Kairuanie (innym ważnym mieście islamu, obecnie na terenie Tunezji), gdzie poznał świętego męża (marabuta) Abu Imrana, który wyłożył mu właściwe rozumienie islamu (bliższe pierwotnym zasadom tej religii). W drodze powrotnej towarzyszył mu jeden z najlepszych uczniów marabuta - Abdullah ibn Jasin. Obaj zaczęli nauczać Berberów, jednak ich nauki - dość surowe i wymagające - wielu słuchaczom nie spodobały się. Po śmierci ibn Umara, Berberowie zbuntowali się przeciwko uczniowi marabuta i ten musiał uciekać. Schronił się na wyspie Tidra, leżącej u wybrzeży dzisiejszej Mauretanii, gdzie zbudował pierwszy ribat - warowny klasztor. W tym miejscu zaczął tworzyć się ruch religijny, który pod sztandarem właściwego rozumienia islamu zaczął przeć przez tereny dzisiejszej Sahary Zachodniej, dochodząc do ziem obecnego Maroka. Nazywano ich al-Murabitun co oznacza „mieszkańcy ribatu” (klasztoru) - polska nazwa: Almorawidzi nie oddaje jednak w brzmieniu tego związku z ribatem.
Ruch religijny przekształcił się w dynastię o tej samej nazwie. Jeden z jej sułtanów - Jusuf ibn Taszfin - dotarł z wojskami w miejsce, gdzie obecnie leży Marrakesz. Tym, co go tutaj przyciągnęło, były potężne oazy, z dużą ilością palm daktylowych - palmeraie. Była tu woda, pożywienie (daktyle), więc zatrzymali się na dłużej, a z pestek zjadanych daktyli zaczęły rosnąć kolejne palmy i oaza zaczęła się powiększać. Oprócz samej oazy, było to miejsce dobrze położone pod względem strategicznym - od Sahary oddzielały je wysokie góry Atlas - wystarczyło obstawić wojskiem trzy przełęcze i zagrożenie od tej strony znikało. Około 1060-1062 roku Jusuf ibn Taszfin zdecydował o utworzeniu tu trwałej osady, która w krótkim czasie (ok. 1070 r.) przekształciła się w miasto Marrakesz - od berberyjskiego „amur n kush”, co oznacza „Ziemia Boga” lub „Kraina Boga”. (Niektóre źródła podają, że miasto w 1070 roku założył bratanek Jusufa - Abu Bakr ibn Umar.) Około 1068 roku Jusuf podbił Fez, a Marrakesz stał się strategicznym ośrodkiem wojskowym i handlowym, służącym jako baza operacyjna dla dalszych podbojów w regionie. Wojska Almorawidów doszły do Cieśniny Gibraltarskiej, przedostały się przez nią i zajęły południową część Półwyspu Iberyjskiego, scalając rozdrobnione terytoria islamskie powstałe po upadku kalifatu Kordoby w 1031 r. Syn Jusufa - Ali ibn Jusuf - na początku XII wieku zaczął otaczać miasto murami obronnymi, które w prawie niezmienionej formie przetrwały do naszych czasów. Marrakesz szybko stał się ważnym centrum politycznym, religijnym i kulturalnym, a także głównym przystankiem na karawanowych szlakach handlowych, łączących Saharę z wybrzeżem Morza Śródziemnego. Z pierwotnego ksaru (warownego obozu wojskowego) na oazie, w kolejnych wiekach powstało tu warowne miasto - stolica państwa Almorawidów. Państwa, które sięgało od hiszpańskiego Al-Andalus na północy, po obecną Saharę Zachodnią i Mauretanię na południu oraz zachodnią część Algierii na wschodzie. Lata największej świetności Marrakeszu, rozkwitu kultury, architektury i nauki, przypadają jednak na czasy panowania kolejnej dynastii - Almohadów (1121–1269, w Marrakeszu od 1147 r.).
Przejeżdżając przez miasto ze zdziwieniem widzieliśmy, że prawie wszystkie budowle - budynki, mury, bramy - mają kolor, który można określić jako przykurzony różowy, czasem zbliżony do ochry. Ta charakterystyczna barwa, w promieniach zachodzącego słońca przechodząca w czerwień, dominuje w architekturze miasta od czasu jego założenia przez Almorawidów w 1070 roku. Mury obronne i domy, a także liczne pałace i meczety, zostały wzniesione z tego samego materiału - wysuszonej lokalnej gliny tabia, bogatej w związki żelaza. To właśnie one nadają Marrakeszowi jego słynną barwę. I dotyczy to nie tylko samej medyny, ale całego miasta! Zabudowania medyny mają ten kolor z powodu użycia tradycjnych materiałów, natomiast współczesne budynki zawdzięczają go zarządzeniu wprowadzonemu przez generała Lyauteya [Ljoteja], pierwszego dowódcę wojsk francuskich w okresie protektoratu, za którego czasów powstawały nowe dzielnice. Prawo to funkcjonuje do dziś nakazując, aby wszystkie ukończone, nowo powstałe budynki malować na barwę zbliżoną do barwy murów otaczających medynę.
W Marrakeszu można wyodrębnić dwie części miasta: starą - czyli medynę, gdzie działają suki, stoją wspaniałe meczety i piękne domy, skryte w plątaninie krętych uliczek, oraz nową, z dwiema XX-wiecznymi dzielnicami - Gueliz (Kaliz) oraz Hivernale, w których znajdują się nowoczesne hotele, modne restauracje i bary, butiki, kluby nocne, siedziby banków i urzędów. W odróżnieniu jednak od ville nouvelle w Fezie czy Casablance, zaprojektowanych na wzór francuski, budując Gueliz i Hivernale zachowano styl starego budownictwa Marrakeszu, przez co nie ma tu tak wyraźnego podziału na starą i nową część miasta. Starówka w Marrakeszu należy do największych w Maroku i tak jak inne medyny, ma nieregularny kształt i oszałamia totalnym galimatiasem. Cała otoczona murem obronnym, wraz ze znajdującymi się w niej wspaniałymi saadyckimi mauzoleami, meczetem Kutubijja i medresą Ibn Jusufa, uważana jest za jeden z najdoskonalszych tego typu zespołów w Maroku i została wpisana przez UNESCO na listę światowego dziedzictwa. Wielki plac Jamaa el-Fna, znajdujący się prawie w środku medyny, jest handlowym, rozrywkowym i gastronomicznym centrum, do którego codziennie ściągają wielotysięcznie rzesze zabawiających i zabawianych, kupujących i zgłodniałych. W mieście wybudowano pokaźną liczbę rezydencji - wielkich i kosztownych pałaców. Wznosili je dogadzający sobie sułtani, a także ich wezyrowie.
Dziś Marrakesz jest najpopularniejszym celem turystów w całym Maroku - zarówno miejscowych, jak i zagranicznych. Ma tyle do zaoferowania, że na choćby pobieżne zapoznanie się z najważniejszymi miejscami, potrzeba kilku dni. My mamy tylko jeden wieczór oraz przedpołudnie kolejnego dnia - więc nawet nie cały dzień. Ale spróbujemy zobaczyć tyle, ile się da. Tymczasem około 14:30 docieramy do hotelu Zalagh Kasbah Hotel & SPA. Ponieważ obiad wydawany jest tylko do 15:00, zostawiamy bagaże w recepcji, a meldowanie na później i spieszymy do restauracji. Tym razem nie ma bufetu, tylko obsługa kelnerska, więc trochę musimy poczekać. Ale nie spieszy nam się - do wyjścia z hotelu mamy ponad 2 godziny czasu.
Około 17:00, wypoczęci po długiej podróży, opuszczamy hotel i jedziemy do centrum miasta - autokarem można tu dojechać do samej medyny. Wysiadamy niedaleko hotelu La Mamounia, który mogliśmy zobaczyć w filmie „Casablanca”. W XVIII wieku powstał tu pałacyk dla jednego z książąt alawickich - Mamouna, tuż przy ogrodach - starszych o kilkaset lat. W okresie protektoratu francuskiego, na początku lat ’20 XX wieku, obiekt zamieniono w hotel, który później wielokrotnie był przebudowywany. Nieduża część od strony lobby, jest udostępniona dla osób z zewnątrz, ale większość dostępna jest wyłącznie dla gości. I to raczej majętnych. Hotel odwiedzał Winston Churchill, który przyjmował tu prezydenta Roosevelta na obiedzie i rozmowach o konferencji w Casablance. Mieszkał w nim też Alfred Hitchcock, kiedy kręcił zdjęcia do swojego filmu z początku lat ’60: „Człowiek, który wiedział za dużo”. Nawet poza sezonem lub jeśli trafi się na wyjątkową promocję, to cena za dobę w pokoju 2 os. ze śniadaniem wyniesie co najmniej 250€, a regularne ceny są znacznie wyższe. Ale nie ma się co dziwić - ten 5* hotel (z kasynem) uznawany jest za jeden z najlepszych w całej Afryce. Oferuje luksusowe pokoje i apartamenty, z których wiele ma widok na ogrody lub na majestatyczny Atlas. Posiada kilka wykwintnych restauracji serwujących kuchnię marokańską, francuską, włoską i japońską, a także eleganckie bary i salony, baseny zewnętrzne i kryte oraz centrum SPA. A 800 pracowników stara się spełnić wszystkie zachcianki gości. Raj dla bogaczy 😀 Więcej informacji o hotelu, w tym zdjęcia, można znaleźć na oficjalnej stronie internetowej: https://mamounia.com/.
Przechodzimy na drugą stronę szerokiej ulicy i przez zadbany park/ogród zmierzamy w kierunku Meczetu Księgarzy (ar. Masdżid al-Kutubijja, fr. Mosquée Koutoubia). Już z daleka widać jego wysoki na 77 metrów minaret (niektóre źródła podają wysokość 69 m). Pochodzący z połowy XII wieku meczet jest największym w Marrakeszu.
Jeszcze na początku XII wieku państwo Almorawidów (1040–1147), ze stolicą w Marrakeszu, wciąż było największą potęgą ówczesnego Maghrebu. Obejmowało ono swym zasięgiem oprócz dzisiejszego Maroka także część obecnej Algierii oraz muzułmańską Hiszpanię, czyli Al-Andalus. Ale w tym czasie pojawił się tu nowy ruch religijny i polityczny - Almohadów (1121–1269), który miał na celu zreformowanie islamu w regionie. W latach 1121–1147 Almohadzi podjęli walkę z Almorawidami, przejmując stopniowo coraz większe terytoria. W 1147 roku ostatecznie pokonali Almorawidów, zdobywając Marrakesz i stając się jedynymi władcami Maghrebu. Założyciel tej dynastii - sułtan Abd Al-Mumin - rozpoczął w tym właśnie roku budowę nowego meczetu. Po kilkunastu latach okazało się, że źle wytyczono kierunek Mekki (kibla), a tym samym położenia ściany z mihrabem (wnęką modlitewną). Postanowiono rozebrać to, co już zbudowano i tuż obok rozpoczęto budowę nowego meczetu. Całość ukończono dopiero w 1199 roku, pod koniec panowania kalifa Jakuba al-Mansura. (Kalif ten rozpoczął w 1195 roku budowę bliźniaczego Meczetu Hassana w Rabacie, dokąd planował przenieść stolicę kalifatu. Więcej informacji w opisie pobytu w Rabacie.) W tamtym czasie meczet był najwspanialszym domem modlitwy w całym świecie islamu. Współczesne pomiary podobno wykazały, że zorientowany jest jeszcze gorzej od rozebranego poprzednika 😀
Nazwa meczetu pochodzi od arabskiego al-Kutubijjin (księgarz, bibliotekarz), odkąd sprzedawcy rękopisów zaczęli ustawiać koło niego swoje stragany. Wnętrze zbudowanego na planie kwadratu minaretu tworzy sześć sal, jedna nad drugą; dookoła nich jest poprowadzona rampa, którą muezin dochodzi na balkon. Minaret jest nie tylko imponujący ze względu na swoją wysokość, ale również zachwyca bogactwem zdobień, choć nie wszystkie widać z poziomu ziemi. Jego fasada jest prawdziwym dziełem sztuki, które od wieków przyciąga wzrok zarówno mieszkańców, jak i turystów (bogate mozaiki i kafelki w kolorze turkusowym i niebieskim, które tworzą skomplikowane wzory geometryczne, reliefy). Na szczycie minaretu znajduje się latarnia, która też jest bogato zdobiona i zwieńczona trzema złotymi (mosiężnymi) kulami. Masdżid al-Kutubijja stał się wzorcem marokańskiej architektury islamskiej, a minaret powielono w dziesiątkach innych meczetów, a nawet kościołów w Afryce Północnej i Hiszpanii. Jest niekwestionowanym symbolem Marrakeszu. Niestety nie można go zwiedzić, podobnie jak innych meczetów w tym kraju (za wyjątkiem dwóch: w Casablance i Meknes). Takie prawo wprowadził w okresie protektoratu generał Lyautey [Ljotej] - i nadal ono obowiązuje. (Gen. Lyautey zauważył wcześniej w Algierii, że kiedy do meczetów wchodzili żołnierze, to prowadziło to do napięć, konfliktów - stąd taki zakaz dla wszystkich „niewiernych”.) Pozostaje nam więc tylko podziwianie go z zewnątrz. Obok rozebranej części przechodzimy w kierunku szerokiej ulicy, za którą zaczyna się już plac Jamaa el-Fna. (Ta rozebrana część nie została nigdy przeznaczona na inne cele, bo zgodnie z prawem szariatu, ziemia na której zbuduje się meczet staje się święta i nie można na niej zbudować niczego, co nie jest związane z kultem.)
Nazwa placu bywa pisana na wiele sposobów, najczęściej po francusku: Jemaa El Fna lub tak jak widziałem na drogowskazie przy samym placu: Jamaa el-Fna [Dżamaa el fna]. Jeszcze większy bałagan jest z tłumaczeniem tej nazwy - jest tyle różnych wersji, że nie wiadomo, która jest prawdziwa. Najczęściej uważa się, że oznacza ona „Plac bez meczetu” lub „Zgromadzenie umarłych”, które ma nawiązywać do targów niewolników i egzekucji, jakie odbywały się tutaj aż do XIX wieku. Lepiej więc chyba używać oryginalnej nazwy, a nie niepewnych tłumaczeń.
To największy plac w marrakeskiej medynie i zarazem jedna z największych atrakcji turystycznych miasta, a według wielu: właśnie największa. Wytyczono go najprawdopodobniej już w XI wieku jako Mechouar [meszuar], czyli plac zgromadzeń i parad nieistniejącej już kazby. Z czasem przejął rolę centralnego rynku-targowiska. W ciągu dnia i wieczorem w licznych straganach i przylegających do placu sklepikach można zaopatrzyć się niemal we wszystko - od towarów spożywczych, przez tekstylia, po pamiątki. Chyba najbardziej rzucają się w oczy stoiska z fantazyjnie ułożonymi w stosy różnokolorowymi owocami - to miejsca, gdzie można kupić świeżo wyciśnięty z nich sok. A także te z przyprawami, usypanymi w wielkie stożki. Jednak nie handel jest na tym placu najważniejszy - do tego lepiej nadają się przylegające do placu suki, zajmujące dziesiątki hektarów marrakeskiej medyny (po zmroku lepiej nie zapuszczać się poza te uliczki bezpośrednio przylegające do placu!). Plac Jamaa el-Fna jest chyba największym w Maroku tyglem rozmaitych form ekspresji artystycznej. Słynie z „teatru ulicznego”: treserów małpek na łańcuchu, zaklinaczy węży, muzyków gnawa, bębniarzy, tancerzy, akrobatów, gawędziarzy opowiadających miejscowym przeróżne historie i wróżbitów. Dawniej na placu pojawiali się jeszcze samozwańczy uzdrawiacze i dentyści (którzy wszelkie problemy z zębem rozwiązywali przez wyrwanie). (Zobacz FILMIK z muzykami gnawa)
Gawędziarze, czyli berberyjscy opowiadacze legend i historii, są mistrzami w angażowaniu swojej publiczności. Używają żywych gestów, zmieniają ton głosu i wprowadzają różne postacie tak, aby ich opowieści były jak najbardziej fascynujące. Bez względu na to, czy historie te są prawdziwe, czy zmyślone, zawsze mają na celu dostarczenie rozrywki, utrzymując przy tym bogatą tradycję ustnego przekazu kultury marokańskiej. Ale żeby to ocenić, trzeba niestety znać język, którym się posługują - berberyjski lub arabski.
Po placu przechadzają się nosiwodowie - ubrani w czerwone kubraki, kapelusze z szerokim rondem i kolorowymi frędzlami oraz pomponami (tego się nie da opisać - trzeba zobaczyć na zdjęciu). Na piersiach mają zawieszone miseczki, na lewym ramieniu bukłak saharyjski (ze skóry koziej, z włosiem na wierzchu – jako izolacja od upału), a na prawym ramieniu prostokątną torbę z ponaszywanymi monetami do wydawania reszty. W przeszłości, gdy dostęp do wody był bardzo ograniczony (do określonych studni czy fontann), to taki nosiwoda z daleka był widoczny lub słyszalny (dzwonki). W obecnych czasach nosiwodowie pełnią funkcję folklorystyczną, dorabiając sobie zdjęciami z turystami – najczęściej 10 dirhamów od osoby. Ważne jest jednak, żeby cenę za zdjęcie ustalić przed zrobieniem, bo inaczej po zrobieniu mogą zaproponować bardzo wygórowaną. Dotyczy to zresztą nie tylko nosiwodów, ale wszystkich innych „artystów”, którym chcemy takie zdjęcie zrobić. Są czujni - gdy tylko zobaczą skierowany bez pytania w ich stronę obiektyw aparatu czy telefonu, to od razu podbiegają domagając się zapłaty.
Idziemy za naszym pilotem przez plac w kierunku suku. Tam wchodzimy na prawie godzinę do Apteki Berberyjskiej. To właściwie rodzaj zielarni z różnymi naturalnymi kosmetykami, ziołami do naparów, maściami, kremami, olejkami itp. Pan Sebastian zostawia nas samych z jednym z zielarzy - ubrany w biały kitel wygląda rzeczywiście na aptekarza 😀 W łamanym języku polskim opowiada nam o składnikach i działaniu zdrowotnym różnych produktów. Śmiesznie mówił, wkręcając pomiędzy opisy różne żarty - 80-90% tego przekazu byliśmy w stanie zrozumieć, ale zdań wypowiedzianych zgodnie z polską gramatyką nie było chyba więcej niż 10%. I to chyba wystarcza, żeby dokonać tu niewielkich zakupów (herbatka berberyjska, przyprawy itp.) czy poddać się szybkiemu masażowi. Po wyjściu z apteki przechodzimy się jeszcze z naszym pilotem po placu i zaglądamy do najbliższych uliczek medyny - tak, żeby zorientować się w terenie. A potem ustalamy czas i miejsce zbiórki i mamy około 1,5 godziny na samodzielne zwiedzanie i/lub posiłek.
Mając już kilkudniowe „doświadczenie” w zakupach i targowaniu się z Marokańczykami, udaje nam się tu kupić trochę pamiątek i upominków, chyba zbytnio nie przepłacając. I chłoniemy atmosferę placu, gwar setek ludzi dookoła, zapachy. Kiedy zaczyna się ściemniać, znikają treserzy małp i poskramiacze węży, a liczba osób na placu wyraźnie rośnie. Gdy zapada zmrok, środek placu wypełnia się dziesiątkami straganów z jedzeniem na kołach i zamienia się w jedną wielką jadłodajnię, oświetloną białym światłem. W powietrzu unosi się dym i zapach przyrządzanych na miejscu potraw - trochę kuszą, ale nie mamy odwagi spróbować, aby nie mieć ew. problemów jelitowych - kto wie, w jakich warunkach przygotowywane są te posiłki. A widzieliśmy tu w Maroku wiele praktyk, przy których pracownik SANEPID-u pewnie dostałby zawału. Ale miejscowi garną się do tych „garkuchni”, serwujących tażiny, kebaby, ślimaki czy słodkie ciasteczka. Około 21:00 spotykamy się z naszym pilotem (o dziwo tu i w poprzednich dniach nasza grupka była niezwykle punktualna jeśli chodzi o godziny zbiórek) i powoli wracamy do hotelu. A po naszym odejściu zabawa na placu będzie się ciągnęła do późnej nocy, albo nawet do świtu. I tak każdego dnia... (Zobacz FILMIK)
O ile cała medyna Marrakeszu znalazła się dawno temu na liście światowego dziedzictwa UNESCO, to sam plac Jamaa el-Fna został dodatkowo wpisany na inną listę UNESCO: arcydzieł Ustnego i Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości. Może dzięki temu to, co ma tu miejsce każdego wieczora i każdej nocy, i codziennie wygląda inaczej, a co trudno w pełni opisać czy pokazać na zdjęciach albo filmach, uda się uchronić przed zanikiem lub zmianami wynikającymi z rozwoju gospodarczego i komercjalizacji. Bo takie zmiany następują... Jeszcze 25 lat temu, pod koniec lat '90 ubiegłego wieku, powierzchnia placu nie była utwardzona (było klepisko), ale przede wszystkim nie było prawie żadnego miejsca, gdzie można było coś zjeść. Duszą placu nie było więc tak jak obecnie jedzenie, ale właśnie ten „teatr uliczny”. Plac był bardziej jednym wielkim cyrkiem - było więcej tresowanych zwierząt: muły, osły, sępy, gołębie. Byli także fakirzy i połykacze ognia oraz „uzdrawiacze” i „dentyści” (czasem można jeszcze spotkać „dentystów”, ale bardzo rzadko i za jakiś czas pewnie zupełnie znikną). A jeszcze wcześniej, w latach '60 XX wieku, obok „teatru ulicznego” na placu odbywał się normalny ruch samochodów (obecnie tylko rano służby miejskie i dostawcy), zatrzymywały się autobusy dalekobieżne. Pod płachtami namiotowymi w długi rzędach siedziały panie pracujące na maszynach do szycia, golibrody z lustrem zwieszonym na wbitym w ziemię kiju i krzesełkiem dla klienta, czy osoby świadczące mieszkańcom inne usługi.