Dzień 6 - Ateny, SunionDo popołudnia mieliśmy czas wolny - wykorzystaliśmy go na samodzielne zwiedzanie miasta i zakupy. Podobnie jak poprzedniego dnia wyruszyliśmy przez plac Omonoia (całkowicie rozkopany - budowa nowej stacji metra) i dalej ulicą Ateny (Athinas) w kierunku dzielnicy Monastiraki. Czas nas nie gonił, więc mogliśmy się przyjrzeć sklepom, bazarom i ludziom. Stosunkowo łatwo było rozpoznać na ulicy turystów - po ubraniu - przeważnie mieli na sobie krótkie jasne spodnie lub spódnice. Ateńczycy przeciwnie - mimo okropnego upału (bez najmniejszego powiewu wiatru) chodzili w długich, ciemnych spodniach - najczęściej dżinsowych. Sklepikarze głośno wychwalali swój towar, zarówno przed sklepami, jak i przy straganach, a ponieważ język grecki brzmi twardo i "ochryple", było to dość uciążliwe. Towary żywnościowe wyglądały na straganach bardzo zachęcająco, toteż skusiliśmy się na brzoskwinie i winogrona. Zwłaszcza winogrona były znakomite - bardzo słodkie i bez pestek. Jednak towary przemysłowe nie budziły większego zaufania - sprawiały wrażenie, jakby technologicznie pochodziły sprzed kilkunastu lat. W sklepikach można było zobaczyć radia, roboty kuchenne czy narzędzia, których w Polsce nikt by raczej nie kupił - chyba że za "pół darmo" na targowisku. Oczywiście były wyjątki - luksusowe sklepy z nowoczesnym sprzętem, ale dominowały jednak takie, które oferowały towar "starej daty". W naszym hotelu centralka telefoniczna była ręczna, a obok stał dalekopis. W pokojach hotelowych była klima - w naszym stosunkowo nowoczesna, ale np. Grześkowi trafiła się "starożytna" przypominająca drewniane radio naszych dziadków. Podobnie samochody - dominowały stare kilkunastoletnie lub jeszcze starsze (głównie z byłych "demoludów", bo Grecja nie ma własnego przemysłu motoryzacyjnego) - ale bywały i zupełnie nowe, zachodnie auta. Jadąc do Grecji, Aten spodziewałem się, że będzie to państwo podobne do zachodnioeuropejskich - może niepotrzebnie sugerowałem się członkostwem Grecji w Unii Europejskiej. Tymczasem to nie tylko kulturowo, ale i gospodarczo państwo "wschodu". Grecy są narodem życzliwym i sprawiają wrażenie uczciwych, choć początkowo odpychał nas gardłowy i szorstki tembr ich mowy. Grecja jest bezpiecznym krajem - o bardzo niskiej przestępczości (kradzieże kieszonkowe to zupełna rzadkość), więc chodząc po ulicach czuliśmy się swobodnie i bezpiecznie, nawet po zmroku. Dotarliśmy do bazaru w dzielnicy Monastiraki, u stóp Akropolu i oddaliśmy się szaleństwu zakupów. Część pamiątek nabyliśmy w "lepszych" sklepach, ale i w malutkich sklepikach przy wąskich uliczkach było w czym wybierać. Dla siebie kupiliśmy koszulki z greckimi (ateńskimi i olimpijskimi) wzorami - wobec zbliżających się Igrzysk Olimpijskich w 2004r. ten temat był dominujący. Gdy sprzedawczyni dowiedziała się, że jesteśmy z Polski, to sporo spuściła na cenie. Generalnie prawie wszędzie można było się targować i jak ktoś miał do tego "żyłkę" i wystarczająco dużo cierpliwości, to sporo można było zaoszczędzić. W związku ze zbliżającym się wprowadzeniem w Grecji euro (od 1 stycznia 2002 r.) wszystkie ceny w sklepach i na straganach były podane w dwóch walutach: drachmach i euro. Łatwy kurs wymiany drachmy do złotówki (100 drachm ≈ 1 zł) pozwalał na porównanie cen w Grecji i w Polsce. Większość cen artykułów spożywczych i przemysłowych pochodzenia greckiego była porównywalna, lub nieco niższa niż w naszym kraju, jednak towary zagraniczne, jedzenie w McDonalds itp. było droższe, czasami nawet znacznie. Grecy bardzo ciepło odnoszą się do Polaków może dlatego, że im w historii nie podpadliśmy, jak np. Turcy, Rzymianie, Brytyjczycy czy Amerykanie, a może dlatego, że wieloletni prezydent Grecji - Papandreu - miał matkę Polkę ? Miło chodziło się po ciasnych i kolorowych uliczkach, ale zmęczenie i ciężkie torby z zakupami zmusiły nas do powrotu - do hotelu. Po południu pojechaliśmy autokarem za miasto, do odległego o niecałe 100 km przylądka Sunion. Droga cały czas prowadziła wzdłuż malowniczego wybrzeża attyckiego, zwanego czasem Wybrzeżem Apollina. Jest tu wiele plaż i miejscowości wypoczynkowych, które w weekendy, zwłaszcza latem, zapełniają się tłumami ludzi. Upał doskwierał coraz bardziej, tak więc propozycję zatrzymania się na krótką chwilę na plaży wszyscy przyjęli z entuzjazmem. Woda w morzu była niesamowicie słona, ale bardzo czysta i przejrzysta. Duże zasolenie sprawiało kłopoty przy nurkowaniu - trzeba było się trochę nabiedzić, aby pokonać znacznie większą siłę wyporu niż w Bałtyku. Kilkunastominutowa kąpiel dodała nam sił do walki z upałem. Przylądek Sunion (Kolonnes) słynie ze wspaniałych zachodów słońca w starożytnej scenerii ruin świątyni Posejdona, stojącej na samym szczycie urwiska nad Morzem Egejskim. Jest to miejsce jakby stworzone dla kultu potężnego boga morza. Olśniewająco białe kolumny w starożytności wskazywały drogę marynarzom. Lord Byron, podczas swojego pobytu w Grecji, wyrył swoje imię na jednej z kolumn - zapoczątkowując niechlubny zwyczaj zostawiania takich pamiątek na murach świątyni. Widok dookoła był rzeczywiście fantastyczny - spokojne, błękitne morze i górskie krajobrazy na horyzoncie. Szkoda tylko, że nie mogliśmy pozostać do zachodu słońca - musieliśmy wracać około pół godziny przed zachodem, aby zdążyć na uroczystą kolację w ateńskiej tawernie. Wieczorem udaliśmy się na uroczystą kolację w dzielnicy Plaka. To najstarsza - obok Monastiraki - zamieszkała dzielnica Aten. Po drodze, na skraju Ogrodu Narodowego, mijaliśmy pomnik Lorda George'a Byrona. Byron (dla nie zorientowanych - był to angielski odpowiednik Mickiewicza) był dwukrotnie w Grecji. W 1809 r. (miał wtedy 21 lat) był turystycznie - zwiedził wówczas cały Epir i Attykę, a w 1823 roku przyjechał do Grecji, aby wziąć udział w walkach narodowo-wyzwoleńczych Greków. Niestety w rok później zmarł na malarię. Byron do dziś otaczany jest w Grecji niezwykłą czcią - ma tu pomniki, ulice nazwane swoim imieniem itp. Tawerna znajdowała się u stóp Akropolu i z zewnątrz wyglądała niepozornie. Jednak po wejściu do środka naszym oczom ukazała się olbrzymia sala z tarasami, zatłoczona do granic możliwości - było tam około 400 osób, a może więcej. Istna "wieża Babel" - Polacy (my), Rosjanie, Japończycy, Włosi, Francuzi i jeszcze kilka innych narodowości, których nie udało nam się zidentyfikować. Jedzenie nie najgorsze ale program artystyczny taki sobie. Trochę greckich rytmów, trochę pod publikę melodii narodowych zgromadzonych gości. Artyści zapraszali do wspólnej zabawy, również na scenie, osoby z publiczności. Większość osób dobrze się bawiła, zwłaszcza Japończycy, dla których była to z pewnością egzotyka. Najważniejsze było jednak na końcu: taniec Zorby - nawet w niezłym wykonaniu ubranych na czarno Greków. Tak więc tawernę opuszczaliśmy z mieszanymi uczuciami, ale chyba warto było skubnąć trochę greckiego folkloru. Wracając po północy do autokaru zahaczyliśmy jeszcze o świątynię Zeusa Olimpijskiego. Zaczęto ją wznosić w VIw. p.n.e., ale dopiero rzymskiemu cesarzowi Hadrianowi udało się dokończyć budowy - w 132 r. n.e., z okazji igrzysk panhelleńskich. Z 104 korynckich, 17-metrowej wysokości, kolumn pozostało tylko 15. Jak widać na zdjęciu ruiny świątyni prezentują się ciekawie w nocnej iluminacji. Niedaleko świątyni znajduje się łuk Hadriana, który był niegdyś bramą oddzielającą stare Ateny (greckie) od nowych (rzymskich). Wracając autokarem do hotelu zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilkę przy stadionie Kallimarmaro. Stadion ten został zbudowany w IVw. p.n.e. z przeznaczeniem na igrzyska panateńskie. Przebudowany został w IIw. naszej ery przez Herodesa Atticusa, pod walki gladiatorów, na 50.000 widzów, a odbudowany (zrekonstruowany) w 1896 roku na I Igrzyska Olimpijskie ery nowożytnej. Zbudowany jest z białego marmuru i ma ponad 200 metrów długości i 83 metry szerokości. |