Dzień 9 - na promie
Prom, którym
wracaliśmy do Wenecji, był trochę mniejszy od Prometeusza, starszy ale wcale
nie mniej luksusowy. Mieliśmy do dyspozycji czteroosobowe kajuty - było to
istotne, gdyż tym razem mieliśmy spędzić na morzu dwie noce. Zresztą foteli
lotniczych i tak nie było - same kajuty (i podłoga - dla mniej
zamożnych). Płynęliśmy nieco wolniej, niż w przeciwną stronę - maksymalna
prędkość promu wynosiła około 26 węzłów, czyli niecałe 50 km/h.
W rzeczywistości rozwijaliśmy najwyżej 40 km/h skoro do Wenecji
(około 1200 km) dotarliśmy po prawie 33 godzinach. W programie wycieczki
było zapisane: "całodzienny relaks na promie". Trudno nazwać relaksem wałęsanie
się po statku, wylegiwanie na kojach i leżakach, ale w porównaniu
z ostatnimi, męczącymi dniami, spędzonymi w autobusie i na bieganiu po
zabytkach, można zgodzić się na takie określenie. Sklep wolnocłowy na promie
był bardzo skromny, tak, że z trudem udało nam się pozbyć resztek drachm.
W końcu "zaszaleliśmy" i wydaliśmy ostatnie pieniądze na obiad - spaghetti
bolonese - nie było to co prawda greckie danie, ale w końcu zbliżaliśmy
się do ojczyzny makaronu. Po południu na pokładzie było już wyraźnie chłodniej
niż na początku rejsu, więc zaczęliśmy wygrzebywać grubsze ubrania. Pojawiła się
też mgła. Znudzeni widokiem morza dość szybko poszliśmy spać.
|